29 października, 2009

„Czerwony świt” – korespondencja Radka Szlagi z Detroit

Kontynuujemy nasz nowy cykl relacji z podróży, wyjazdów i stypendiów artystycznych. Po Poli Dwurnik (relacja tutaj) dziś zapraszamy na opowieść Radka Szlagi o Detroit. Proszę zarezerwować kilka minut. Naprawdę warto.

“Mam nadzieję, że to nie będzie kolejny artykuł o tym, jak okropne rzeczy się tu dzieją”- mówili do mnie znajomi i przyjaciele , kiedy dowiadywali się, że piszę tekst o ich mieście. “I tak , i nie…”, co miałem im odpowiedzieć, że to nie do końca artykuł, a katastrofa ich miasta jest w osobliwy sposób inspirująca i bardzo mi się podoba?


Gdyby zostało rozniesione w pył przez huragan, albo zalane przez olbrzymią powódź, pewnie wiedzielibyśmy znacznie więcej o jego powolnej agonii. O tragedii Detroit usłyszelibyśmy, gdyby nawiedziła je długotrwała susza, zaraza, nieznana epidemia. Gdyby przetrwało atak termojądrowy, przez 24 h na dobę pokazywano by je na CNN, choć niewiele różniłoby się od tego jak wygląda w chwili obecnej. I choć żaden spektakularny kataklizm, nie dotknął bezpośrednio Detroit, nie zmienia to faktu, że Motown – kolebka, współczesnej muzyki pop, ambitnej elektroniki i światowej motoryzacji, amerykańskie miasto-ikona, jest na kolanach i nic nie wskazuje na to, aby szybko miało się podnieść.

Dobrze, że Stevie Wonder tego nie widzi!

Podczas berlińskiego Biennale w 2008 roku, którego kuratorami byli Elena Filipovic i Adam Szewczyk, zaintrygowała mnie instalacja znajdująca się na najwyższym piętrze Kunst-Werke (Instytutu Sztuki Współczesnej). Znalazłem się w półmrocznym wnętrzu, przeszywanym przez strumienie świateł z rzutników, serie mechanicznych hałasów i nieokreślone, tajemnicze odgłosy. Architekturę tej instalacji tworzy labirynt zbudowany z prowizorycznych ścianek skrywający obiekty różnej natury, meble i zapomniane sprzęty codziennego użytku, całość dopełnia projekcja slajdów. Projekcje post-industrialnych nieużytków Detroit, niezsynchronizowane ze sobą, żyją swoim życiem w anarchiczno-niespiesznym tempie, przecinają się wzajemnie. Próbując się im przyjrzeć zasłaniam projekcje innym, którzy z kolei, zasłaniają projekcje oglądane przez jeszcze innych. Do tego świdrujące dźwięki z magnetofonów i adapterów, odgłosy wydawane przez miasto, melancholijno-futurystyczna ścieżka z filmu RoboCop z 1987r i głos autora.

Tris Vonna-Michell zbudował architektoniczny kompleks z obiektów, obrazów i dźwięków, stworzył tymczasową arenę, na której mieszają się historie, wspomnienia i wizerunki miasta Forda. Wykorzystuje rodzinne miasto swego ojca i symbol gwałtownej pobudki z amerykańskiego snu, po to, by opowiedzieć swoją osobistą historię. Jednocześnie snuje refleksje o mieście które było jedną z pereł w koronie konsumpcji i amerykańskiego stylu życia, a stało się symbolem jego upadku. Jego prace, pełne osobistych rozważań, nostalgii, realizmu i filmowej fikcji , przypomniałem sobie tutaj. Dopiero będąc w Detroit olśniła mnie trafność przesłania pracy Trisa Vonna-Michella i wtedy naprawdę pojąłem intencje artysty.

Wystawę można było obejrzeć ponownie, w nieco zmienionym kształcie w Museum of Contemporary Art Detroit, w marcu tego roku. A to świetna placówka, stosunkowo nowa, nawet jak na amerykańskie standardy, otwarta w październiku 2006 roku w dawnym salonie sprzedaży samochodów. Posiada bardzo bogaty i interesujący program. Gościła do tej pory kilkanaście dużych wystaw, kuratorowanych przez uznane “nazwiska” (m.in. Klausa Kartessa). Galeria angażuje się w wiele programów edukacyjnych, odbywają się tu projekcje filmów, odczyty i inne wydarzenia związane ze sztuką.

W tej chwili możemy oglądać dwie solowe wystawy. Pierwsza z nich autorstwa szwedzkiego artysty Alexandra Gutke jest wyrazem jego fascynacji kinem, animacją, iluzją ruchu, samopowielającymi się modułami, szczelinami w czasie i przestrzeni znajdującymi się gdzieś pomiędzy. Jego sztukę kurator Chris Sharp określa jako mistyczny materializm. Rzeczywiście, Gutke to świetny storyteller , z poetycką wrażliwością opowiadający o medium w jakim pracuje, o taśmie filmowej. Wystawa daje szanse, by docenić jego wkład w neo- konceptualizm, a powstała ona przy współpracy z berlińska Galerią Gregor Podnar.
Jest także wystawa Dunki - Ann Lislegaard. Nosi ona tytuł “2062” . To rok w którym artystka skończy 100 lat, a składa się na nią trylogia wielkich projekcji video z towarzyszącymi im instalacjami dźwiękowymi i obiektami. Zestawiając znane cytaty z nieodległej historii sztuki z elementami zakorzenionymi w poetyce science-fiction, artystka posługuje się światłem i dźwiękiem w sposób “architektoniczny”. W misterny sposób rozmieszcza jego źródła i bada jak odbieramy i poruszamy się w tym nowym pod względem fizycznym , jak i psychologicznym, środowisku. Kuratorem jest Elizabeth Brown, która zadbała by wystawie towarzyszyła także piękna publikacja.

MOCAD to oślepiająco jasne miejsce na kulturalnej mapie Detroit, położone w pobliżu Uniwersytetu Wayne’a i opery, czyli w Downtownie. W samym centrum niemal wyludnionego miasta , miasta pociętego w kratę cztero-pasmowymi autostradami o wdzięcznych nazwach(4, 5, 6, 7, 8 Mile), posegregowanym rasowo. Ale znajdziemy tu również atrakcje innego typu. Niedaleko na północ znajduje się polskie- wąsate Hamtramck, białe getto, miasteczko-enklawa starej emigracji, oblężone ze wszystkich stron przez Detroit. W Hamtramck znanym raczej jako Hemtremik, przeklina się po polsku i pije się również po polsku. W soboty chodzi się na dancingi. Polacy i Ukraińcy pląsają w parach do rytmów Disco Polo, Bajm i Stachurskiego po wysłużonym parkiecie w sali pamiętającej dekoracje z lat 90tych. Dziś, aż trudno znaleźć takie miejsce w Polsce. Wzdłuż ulicy Sobieskiego, Pułaskiego i Kościuszki przechadzają się spacerowicze (gdzie indziej jest to rzadkością). Ludzie dzierżą wypchane reklamówki z logo “Kowalski’s Sausage Company”. Faktem jest, że w tej dzielnicy można kupić najlepszy salceson, suszone kiełbasy i inne polskie rarytasy. Hamtramck, podobnie jak nowojorski Greenpoint, czy Williamsburg, przyciąga do siebie rewie dziwnych postaci, freaków, artystów, adeptów sztuki, początkujących muzyków i masę innych pretendentów, w sumie całkiem wesołe i kolorowe towarzystwo. W zasadzie Detroit obok Nowego Orleanu, i St. Louis jest jednym z niewielu miast w Stanach , w którym nie ma getta jako takiego. Detroit, otoczone przez “białe” przedmieścia. Samo w sobie jest wielkim gettem, gdzie ponad 80% populacji stanowią czarni (Amerykanie afrykańskiego pochodzenia), ponad 30% z nich nie ma pracy, a w niektórych dzielnicach te liczby są znacznie wyższe, mężczyźni przesiadują na “porczach” przed domami, a kobiety z dziećmi inkasują czeki z opieki społecznej.
Tak wygląda to mniej więcej od 1967r., gdy przez Stany przetoczyła się olbrzymia fala ulicznych zamieszek o podłożu rasowym. Nie ominęła ona również Detroit, spłonęły cale przecznice, zginęło ok. 50 osób, a tysiące białych uciekło na przedmieścia. Nieformalny apartheid został ponownie usankcjonowany. Czarni mieszkańcy Detroit, którzy od tej pory stanowią olbrzymią większość. Wkrótce po tym na stanowisko burmistrza wybrali swojego ziomka Colemana Younga, niezwykle nieudolnego managera ale świetnego oratora. Na stanowisku utrzymał się przez kolejne 20 lat (1973-1993). Podczas publicznych wystąpień sam siebie nazywał nie inaczej jak-MFIC (Motherfucker in charge), a swój program oparł na podsycaniu rasowych resentymentów, żądaniu retrybucji za lata prześladowań i obrażaniu polityków z przedmieść. Jego wkład w upadek miasta jest trudny do przecenienia. Ostatnia kadencja Younga na stanowisku burmistrza to okres niesłychanego wzrostu przestępczości, kradzieży, napadów, morderstw i rozbojów, to również lata lokalnego fenomenu znanego pod nazwa Devil’s Night, nihilistycznych orgii, podczas których podpalano domy dla wyłudzenia odszkodowań. Podczas jednej z najbardziej spektakularnych imprez tego typu 800 domów spłonęło do gruntu. Młody Marshall Mathers (znany powszechnie jako Eminem) też się tak bawił, mogliśmy to zobaczyć w filmie pt. “8. Mila”, w którym gra on białego śmiecia, jak pieszczotliwie i powszechnie określa się białych mieszkańców Detroit.

Do tragedii miasta przyczynił się motoryzacyjny mastodont (tzw. Wielka Czwórka-Ford, GM, Chrysler plus ich związki zawodowe, zbyt przywiązane do bajecznych przywilejów socjalnych), który nie dostrzegł rosnącej w Azji konkurencji i pozostawał głuchy na potrzeby zmieniającego się rynku, a w konsekwencji znalazł się na krawędzi bankructwa ciągnąc za sobą całe miasto, bo Detroit to samochody.

Rasizm, Coleman Young, naiwna wiara, w to że przemysłowi samochodowemu nigdy nie zabraknie benzyny oraz zabawy z zapałkami sprawiły, że niegdyś piękna i zwarta zabudowa Detroit, jest dziś urbanistycznym ekwiwalentem szczęki boksera, gdzie więcej jest szczelin i luk niż samych zębów. W latach 50-tych było czwartym pod względem liczby mieszkańców miastem w Stanach, żyło tu ok. 2 milionów osób, w tej chwili jest ok. 900 tys. Detroit wypadło z pierwszej dziesiątki i ciągle spada. Jego mieszkańców można spotkać głównie w centrach handlowych. Amerykańska konsumpcja już tyle razy była poddawana druzgoczącej krytyce, ze raczej pominę ten wątek. Wspomnę tylko o tym, ze niedobór błonnika (z warzyw głównie frytki) plus siedzący, samochodowy tryb życia powoduje uwiąd kończyn dolnych, i nadaje ciału kuriozalne kształty. W kontekście krytyki systemu i oryginalnych nawyków kulinarnych nie można pominąć postaci Michaela Moora, znanego autora zgrabnych filmów dokumentalnych. Ten dumny mieszkaniec stolicy stanu - Flint w jednym z wywiadów wyznał, że uwielbia wracać do Michigan, gdyż “…jest tutaj jednym z najszczuplejszych facetów i dobrze się tu czuje”. Jest w tym trochę kpiny, ale i sporo prawdy.
Na pewno jest to jedno z najbardziej inspirujących miejsc, w jakich do tej pory miałem okazje się znaleźć. Dobre miejsce dla artystów, kilka świetnie wyposażonych sklepów z artykułami plastycznymi, mnóstwo opuszczonych lub super-tanich loftów nadających się na studio. A rzeczywistość wokół wręcz rozpieszcza twórców. Niepowtarzalny klimat potęgują niemal wszędzie zamurowane okna, powybijane szyby opuszczonych domów i zarośnięte zielskiem parcele.
Idąc tropem strasznych, porzuconych budynków na uwagę zasługuje inicjatywa Tyree Guytona. Heidelberg Street, to miejsce, w którym Guyton się wychował i tu obserwował tragiczne zamieszki z końca lat 60-tych, po których, jak sam twierdzi, miasto nigdy w pełni się nie pozbierało, tu w końcu znajduje się Heidelberg Project. To okolica zapomniana i biedna nawet jak na Detroit. W 1986 r. Guyton, nie mogąc już znieść widoku opuszczonych sklepów, zrujnowanych domów, apatii i ogólnego rozkładu tego miejsca, wraz z kilkoma pomocnikami postanowił posprzątać opuszczone działki przy ulicy Heidelberg .
Jak postanowili, tak zrobili. Z pozostałości, śmieci, starego AGD i różnych gratów, zaczął tworzyć coś na kształt environment na olbrzymią skale, obejmującego swym zasięgiem kilka przecznic, angażując puste domy, place, drzewa, ulice i chodniki. Pod względem artystycznym nie jest to mega-przebój. Wygląda to trochę tak, jakby, cierpiący na stany lekowe i ADHD, zły brat Basquiata stworzył harmonijna fuzje osiedla domków jednorodzinnych z wysypiskiem śmieci, a na koniec przy użyciu szerokiego pędzla, gdzie tylko się da, zastosował wielobarwne polka dots- natrętnie dominujące nad krajobrazem. Niemniej z socjologicznego punktu widzenia to zjawisko bardzo ważne i interesujące. Niewielka grupka ludzi przy praktycznie zerowym budżecie, całkowicie odmieniła oblicze tego miejsca i stworzyła jedna z największych atrakcji turystycznych Detroit. Mimo, że nie jest to może Ghetto Guggenheim spotkałem tu ludzi ze Szwecji i z Japonii, którzy przyjechali specjalnie, by obejrzeć inicjatywę Guytona. Można też tu spotkać samego autora. Jest bardzo aktywny, chętnie rozmawia o projekcie, natychmiast angażuje przybyłych w np. malowanie kolorowych kropek na asfalcie i z wrodzoną gracją sprzedaje mapki Projektu po 10 dolarów za sztukę. Większość działań ma tu charakter happeningu. O ile na terenie objętym tymi działaniami czuliśmy się bezpiecznie, dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że dwie przecznice dalej swobodne wysiadanie z samochodu i zrobienie zdjęcia mogłoby pociągnąć za sobą straszne konsekwencje.
Miasto, swą post-apokaliptyczną scenografią od lat inspiruje i wabi do siebie również ludzi związanych z branżą filmową. Tu, jeszcze na przełomie lat 80-tych i 90-tych, powstały wszystkie części wcześniej wspomnianego RoboCopa, walczącego ze złem tego świata policjanta-androida. W ostatnich latach zjawisko to przybiera na znaczeniu, świetne “sajty”, niskie koszty i niepowtarzalna atmosfera ściągają do Detroit coraz więcej znanych nazwisk z Nowego Jorku i Hollywood. Miałem okazje wkraść się na plan kręconego tam obecnie remake’u kultowego Czerwonego Świtu z >150 mln $ budżetem. Jego reżyserem jest Dan Bradley (odpowiedzialny za takie blockbustery jak Ultimatum i Supremacja Bourne’a, różne Supermeny, Indiany Jonesy i Dni Niepodległości). Tym razem inwazji na stany dokonują nie, jak w oryginale Rosjanie, lecz Chińczycy. Dzielna grupka młodzieży stawia im jednak opór. Wszystko kończy się szczęśliwie. Sukces gwarantowany.
Happy End.
tekst: Radek Szlaga
foto: Julka Paluszkiewicz

5 komentarzy:

Unknown pisze...

super Radek - nareszcie jakaś kompleksowa relacja z sosu w jakim pływasz:) POZDR Z POZ! - PNRSTWO

oneminutehero pisze...

dzięki radek, już dawno nie przeczytałem czegoś od początku do końca,p.

HNZ pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
HNZ pisze...

http://www.youtube.com/watch?v=QUU0iGeWYUk


D!!!

Unknown pisze...

"..w którym gra on białego śmiecia, jak pieszczotliwie i powszechnie określa się białych mieszkańców Detroit."
Bialy Smiec (white trash), biala cholota to okreslenie na finansowo i kulturowo zacofanych bialych nie tylko w Detroit ale w calych Stanach i pewnie nie tylko