Całą historię trzeba zacząć od tego, że niezbyt napięty artystycznie harmonogram warszawskiego weekendu postanowiłem zastąpić maratonem po poznańskich galeriach. Trzy godziny pociągiem z Warszawy i odnajduję inną artystyczną rzeczywistość, która z każdym krokiem, każdą wystawą wydaje się coraz ciekawsza. Może to wielkość Poznania i ilość mieszkańców sprawiają, że świat artystyczny wydaje się bardziej zorganizowany, życzliwy. Z galerii do galerii przechodzi się w podobnym składzie. Składzie, warto zaznaczyć, licznym- frekwencje na wernisażach były dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.
Na starcie wspomnianego maratonu stanąłem u progów Galerii Stereo. Dwa niewielkie pokoje z aneksem zostały oddane do dyspozycji poznańskiego artysty Piotra Żylińskiego. Zeszłoroczny absolwent Intermediów zabiera nas w podróż w głąb historii, romantycznych mitów, nierzeczywistości. Temat wydaje się znany i wałkowany w nieskończoność, ale jak mawia klasyk- ”znaleźć temat łatwa sprawa, trzeba jeszcze wiedzieć co z nim zrobić”.
Wystawę otwiera krótki film- artysta gra na skrzypcach, z głośników płynie Ave Maria. Nic dziwnego, że wszyscy wchodzą w wystawę z poważną miną- praca to wyciskacz łez. Ładny, miły, ułożony chłopiec gra piękny utwór, skrzypce i muzyka powodują, że widz czuje się jak na koncercie klasycznym, gdzie głośno mówić nie wypada. Dopiero przypatrując się dziełu, możemy zauważyć że grzeczny uczniak wcale na skrzypcach nie gra, a obraz markującego ruchy artysty jest podłożony pod dźwięk utworu. I tu zaczyna się zabawa. Wczuliśmy się w atmosferę, poczuliśmy rozrzewnienie, albo zażenowanie z taniego wzruszenia i w momencie uświadomienia sobie całej mistyfikacji zostajemy z tego uczucia obdarci. Widzimy jak artysta zagrał nam na nosie. Gombrowiczowsko „upupiony” chłopiec jest tu pewną symboliczną figurą. Żyliński obnaża obłudę powagi sceny, jednocześnie będąc tym, który dostarczył nam jej na początku.
Idziemy dalej- a tam kolejne zaskoczenie. Jako pierwszy w oko wpada lightbox z dziwnym pejzażem, trochę jak z romantycznych obrazów Camille Corot czy Caspara Davida Friedrich. Dopiero w drugim odruchu zauważmy, że na lightboxie coś się porusza, a w trzecim już wiemy, że patrzymy na film. Wpatrujemy się na złamaną wierzbę w pochmurny dzień gdzieś na granicy polsko niemieckiej. Robi się coraz patetyczniej, wyczuwamy już niemal namacalnie Polskość i wzruszenie, by w jednym momencie chrząknięcie artysty przerwało całą tę sielankę. To znowu psuje nam szyki, każe się zastanowić nad zależnością odbioru dzieła od pierwszego wrażenia, to co na początku wydaje się nam sielanką okazuje się nie tyle kpiną, od której stara się stronić Żyliński, ile refleksją nad oddziaływaniem dzieła, nad granicą tego co poważne i tego co zabawne. W pracy te strefy są kompletnie zmiksowane. Ten melanż pogłębiony jest jeszcze uśmiechem w stronę narodowych romantyzmów, polskiego i niemieckiego. Niejasna granica między nimi, usytuowana gdzieś za wierzbą, pryska z jednym kichnięciem artysty, który de-romantyzuje pejzaż.
Pozornie dziwnym elementem wystawy jest praca The Perfect Love, duża czarna skrzynia, która w pierwszym momencie może wydawać się pokraczną designerską ławką, za szeroką i zbyt niską, zbyt poważna i dostojna żeby na niej siadać. Srebrne uchwyty mówią nam jednak że przedmiot ten musi mieć inne zastosowanie, widzimy katafalk. Ale dla czego taki szeroki? Tu pomaga nam tytuł „The Perfect Love”, nawiązujący do pracy Felixa Gonzaleza-Torresa „The Perfect Lovers”. Dwa zegary wybijają czas identycznie co do sekundy, idylliczna miłość jest perfekcyjna w każdym detalu aż do katafalku. Ten moment, który rozpracowuje Żyliński. Katafalk jest pusty, przygotowane na dwa ciała miejsce nigdy nie spełni swojej funkcji. Śmierci doświadczamy samotni, żaden obrządek nie przewiduje podwójnej trumny, ostatecznie pozostajemy sami. Bardzo kontekstualna praca wiąże się z motywem śmierci perfekcyjnych kochanków, tak często kończących swój literacki żywot we wspólnej mogile.
Oglądając opisywane prace ciągle towarzyszy nam szum wody- jego źródło pozostaje jakby na uboczu wystawy, schowane w malutkim aneksie, który zapewnia niezwykły, bardzo osobisty, kontakt z dziełem. Praca nosi tytuł „Zepsute Korzenie”, to wideo przedstawiające wyrwane zęby w dentystycznym zlewie, opłukiwane przez wodę. Jak większość wideo Żylińskiego i to jest krótkie, kręcone z jednego ujęcia, bardziej malarskie niż filmowe. Artysta powraca do filmu, którego rolą jest poszerzanie i doprecyzowanie języka malarstwa. Sam artysta mówi o pracy w kontekście zębów jako symbolu nieszczęścia wyjętego z sennika. Mi ta praca nasuwa trochę inne skojarzenia, w zderzeniu z wystawą korzenie stają się symbolem historii sztuki, bo to ją bierze na warsztat Żyliński . Pokazuje nam sytuacje niezręczne, na granicy powagi i śmiechu. Nieufnie podchodzi do tego co zostało już w sztuce dokonane, analizuje ją przedstawiając sytuacje, które wprawiają nas w zakłopotanie, demaskuje je, paradoksalnie wprowadzając nas w jeszcze większe zakłopotanie.
Na zakończenie wideo, które pojawia się co jakiś czas na ścianie, a na nim artysta z przerażoną miną płaczliwym głosem wypowiada słowa „boję się”. Tym razem nie widać cienia żartu, wszystko jest poważne, jakby ostatnie stwierdzenie wbrew wcześniejszym pracom przekraczało granice śmiechu i powagi opowiadając się po stronie zadumy, refleksji nad tym, co możemy zobaczyć w galerii.
Wystawa Piotra Żylińskiego to tylko kilka minimalistycznych dzieł, cztery prace wideo i makieta katafalku, wszystkie wycyzelowane, wypolerowane do sedna swojego sensu, bez zbędnych detali, szczegółów. Artysta pokazuje jak niezwykle symboliczny potrafi być minimalizm we współczesnym świecie cytatów. Niewielkie prace niosą w sobie duży i czytelny ładunek znaczeń. Mnie ta forma porywa, bo jest coś fascynującego w lapidarnym języku Żylińskiego, który tak precyzyjnie trafia do odbiorcy. Pierwszy etap poznańskiego maratonu dobiegł końca. Pozostaje tylko zachęcić wszystkich do wycieczki na wystawę.
Na zakończenie wideo, które pojawia się co jakiś czas na ścianie, a na nim artysta z przerażoną miną płaczliwym głosem wypowiada słowa „boję się”. Tym razem nie widać cienia żartu, wszystko jest poważne, jakby ostatnie stwierdzenie wbrew wcześniejszym pracom przekraczało granice śmiechu i powagi opowiadając się po stronie zadumy, refleksji nad tym, co możemy zobaczyć w galerii.
Wystawa Piotra Żylińskiego to tylko kilka minimalistycznych dzieł, cztery prace wideo i makieta katafalku, wszystkie wycyzelowane, wypolerowane do sedna swojego sensu, bez zbędnych detali, szczegółów. Artysta pokazuje jak niezwykle symboliczny potrafi być minimalizm we współczesnym świecie cytatów. Niewielkie prace niosą w sobie duży i czytelny ładunek znaczeń. Mnie ta forma porywa, bo jest coś fascynującego w lapidarnym języku Żylińskiego, który tak precyzyjnie trafia do odbiorcy. Pierwszy etap poznańskiego maratonu dobiegł końca. Pozostaje tylko zachęcić wszystkich do wycieczki na wystawę.
Aleksander Hudzik
5 komentarzy:
Dźwięk w tej małej przestrzeni, przenosi oglądanie w inny wymiar. Naprawdę dobra, kameralna wystawa.
Faktycznie, świetny tekst.
Zastanawiam się co autor ArtBazaaru powie na performance innego gatunku? Napisz do mnie....
Raf
http://strefakreatywna.blogspot.com/
Tak. Poznań, Warszawa. Żeby chociaz raz Artbazar zawitał do Trójmiasta...
dobry jesth
Prześlij komentarz