30 stycznia, 2007

Malarstwo to kontrowersyjne medium – rozmowa z Tomkiem Kozakiem

Rozpocznijmy od trwającej wystawy w Zachęcie. Jak się czujesz jako wyróżniony artysta?

Muszę przyznać, że traktuję tę sytuację bez przesadnych emocji. Mój udział w tym przedsięwzięciu jest raczej skromny – to w końcu tylko dwa obrazy, i chyba nie są to najbardziej spektakularne rzeczy, jakie namalowałem. Ostatnio jednak Zachęta wyraziła chęć zakupu jednego z nich. Sfinalizowanie tej transakcji byłoby z pewnością miłym wydarzeniem.
Natomiast jeśli chodzi o kwestie artystyczne, to z mojego punktu widzenia ogólna koncepcja wystawy jest dość problematyczna - przypomina trochę Arsenał ’88, który oglądałem jako otumaniony 17-latek – tam natłok obrazów był ogromny i raczej szkodził artystom. Dzisiaj podobnie jest w Zachęcie – odbieram ten projekt jako dość anachroniczny.

Miałeś wpływ na to, które twoje prace zostaną pokazane na tej wystawie?

Nie miałem. To była decyzja kuratora. Nie rozmawialiśmy o wyborze obrazów. Dostałem propozycję i zgodziłem się na nią. To wszystko.



Co byś powiedział na takie określenie – że jesteś psychologiem, Hanibalem Lecterem naszej zbiorowej, polskiej, kresowej podświadomości?

No cóż, to śmiałe określenie. Chyba nie do końca trafne. Ja oczywiście próbuję diagnozować stan polskiej świadomości, ale sądzę, że moje diagnozy mają zasięg nie tylko lokalny. To chyba Heine napisał, że historia Polski jest pomniejszoną historią Niemiec (śmiech). To dla Polaków bolesna konstatacja – ale znaczy ona również, że problem Polski jest automatycznie problemem Europy. W związku z tym działania, które podejmuję mogą być pożyteczne także w globalnej perspektywie. Natomiast jeśli chodzi o postać Lectera, to chciałbym zaznaczyć, że pop-kulturowe odniesienia stanowią tylko jeden z aspektów tego, co robię. W moich obrazach i filmach przywołuję też inne, bardziej ezoteryczne i erudycyjne konteksty. Wobec tego figura Hannibala wydaje mi się dość wulgarną metaforą moich poczynań.

Twoje zainteresowania koncentrują się jednak na ciemnej stronie mocy (historii)…

Hmm… To kolejne popkulturowe porównanie. I kolejna symplifikacja. Powiedzmy jednak, że dla potrzeb krótkiej rozmowy można zaakceptować ten skrót myślowy. Przynajmniej do pewnego stopnia…

Nie boisz się igrania z ciemną stroną mocy?

Pamiętajcie, że ja – niestety, albo na szczęście - nie jestem uczniem czarnoksiężnika, tylko artystą. Nie uprawiam magii, lecz sztukę. Nie jestem doktorem Vernier i nie pragnę przekroczyć granicy między dobrem a złem (śmiech). „Igram” nie tyle z ciemnością, ile z jej wizualną reprezentacją. Wobec tego, nie odwołuję się do tzw. „rzeczywistości”, ale do jej obrazów. Zajmuję się przede wszystkim krytyczną analizą obrazów produkowanych przez współczesną kulturę. Dodajmy: analizą mrocznych obrazów historii. A historia – jak napisał Benjamin – rozpada się właśnie na obrazy, a nie na historie. Moim materiałem są fantazmaty, a nie fakty. Ja nie chcę przekształcać świata, lecz wyobraźnię.

No dobrze, ale mam wrażenie, że w tym wszystkim bardziej pociągają cię obrazy złe niż dobre, mocne niż słabe, wyraziste niż nijakie…

Demonizm otaczającej nas kultury jest jednym z najbardziej uderzających aspektów świata, w którym żyjemy. Wybaczcie, że znowu przywołam Benjamina, ale przecież to właśnie on powiedział, że nowoczesność bezpośrednio łączy się z demonicznością - że cała sztuka współczesna ma tendencję czysto demoniczną. Jego zdaniem pojęcie demoniczności pojawia się głównie tam, gdzie nowoczesność występuje w połączeniu z katolicyzmem. Czy to połączenie może być gdzieś bardziej wyraźne, niż w Polsce? Chyba nie, prawda? W tym kontekście moje zainteresowania wydają się niemal oczywiste…

Jaki wpływ na twoją twórczość miało miejsce z którego pochodzisz? Mówisz, że jesteś „lubelakiem” i za nic byś nie zmienił miejsca zamieszkania.

To fakt. Ale moja niechęć do zmian wynika dziś w dużym stopniu z przyrodzonego lenistwa i niechęci do podróży (śmiech). Kiedyś Lublin był naprawdę klimatycznym miejscem – głównie za sprawą ludzi, którzy potrafili kresową miękkość łączyć z gitowskim wdziękiem i naturalną, drapieżną inteligencją. W ciągu ostatnich lat to się zmieniło. Lublin został opanowany przez fatalny element napływowy, czyli przez mało kulturalnych studentów w brązowych pantoflach ze szpicami (śmiech). W związku z tym atmosfera zmieniła się na niekorzyść. Ale ja wciąż jestem przywiązany do ludzi, których znam od podstawówki, do osiedlowych sklepów, i tym podobnych rzeczy. No i do własnej biblioteki, która jest moją jedyną prawdziwą Ojczyzną! (śmiech) Uff… to mocna deklaracja, no nie?

Co jest dla Ciebie źródłem inspiracji?

Najważniejsze punkty odniesienia to literatura i film. Dziś raczej nie inspiruje mnie sztuka, którą postrzegam głównie jako teatr manipulacji ekonomicznych. Teatr fascynujący – to fakt, ale w kontekście mojej działalności raczej mało stymulujący. Większość moich projektów uruchamia tropy literackie.

Jakie książki stoją na twojej półce?

O rany, to jest niezły galimatias. Mnóstwo literatury młodzieżowej – Nienacki, Minkowski, a nade wszystko Niziurski, którego uważam za genialnego i skandalicznie niedocenionego pisarza. Poza tym dużo klasyków wszelkiej maści – np. Hesse, Mann, Broch, Jünger, Benn, Nietzsche, Adorno. Dalej Polacy – Potocki, Leśmian, Miciński, Witkacy, Borowski. Potem Francuzi – de Sade, Baudelaire, Lautreamont. A do tego całe stosy Harlekinów i kryminałów. Czyli mieszanka typowa dla niepoprawnego marzyciela – zbrodnia, miłość, rewolucja, przygoda i filozofia. A wszystko w bezpiecznym, bibliotecznym wydaniu. W ogóle nie trzeba ruszać się z domu (śmiech).

Często tematami twoich prac są ikony i symbole naszej kultury – z jakimi symbolami kojarzy ci się nasza współczesna Polska?

No cóż, odpowiedź będzie raczej oczywista. Po pierwsze – krzyż i jego odwrócony cień. Po drugie – biały i czarny orzeł. Po trzecie – Chrystus i jego brat: Lucyfer.
Te symbole piętnują moją działalność od chwili, gdy pojawiłem się na ojczystej scenie artystycznej. Moja pierwsza wystawa - w Laboratorium CSW - związana była z projektem found footage pt. „Klasztor Inversus” – czyli z przeróbką „Potopu” i „Pana Wołodyjowskiego”. „Klasztor”, będący specyficzną krytyką dyskursu bogoojczyźnianego, stoi właśnie pod znakiem krzyża i jego odwróconego cienia. Natomiast mój ostatni film - adaptacja tekstów Tadeusza Micińskiego – wyświetla tzw. „góralską swastykę” oraz białego i czarnego orła na tle lucyferycznej tęczy. Ukazuje też - w zawoalowany i przewrotny sposób - ślad Chrystusa. No, a Chrystus jako król Polski, to jest obecnie chyba bardzo aktualny temat, prawda? Temat wręcz polityczny (śmiech).

Wspominałeś o literaturze, jakich bohaterów literackich cenisz najbardziej?

Bardzo bliski jest mi Adrian Leverkühn z „Doktora Faustusa”. Ale też jego „antagonista”, czyli Józef Knecht z „Gry szklanych paciorków”. Oprócz tego, tytułowy bohater „622 upadków Bunga”. Natomiast w kontekście moich ostatnich projektów niesłychanie ważną postacią jest Ariaman z „Nietoty” Micińskiego. No i Tadeusz z tekstów Borowskiego. Poza tym, zawsze utożsamiałem się z Tomkiem Okistem z „trylogii odrzywolskiej” Niziurskiego.

Twoja sztuka wymaga dużego przygotowania erudycyjnego, twoje prace trudno jest odbierać tylko w oparciu o warstwę wizualną – potrzebna tu jest spora wiedza, może nawet słowo przewodnika, który wskaże drogę interpretacji…

Tak, to ważna uwaga. Doskonale opisuje trudności w odbiorze moich prac. Myślę, że moja sztuka opatrzona jest dwiema odstraszającymi pieczęciami. Pierwsza z nich to „pieczęć powierzchni” czyli skrajnie stereotypowa forma obrazu, którą niektórzy określają jako „naiwną” i „prymitywną”, nie odczytując ironii zakodowanej w tej „naiwności” i tym „prymitywizmie”. Pieczęć druga natomiast, jest „pieczęcią głębi”, czyli kłódką u wrót labiryntu znaczeń kryjących się pod powierzchnią obrazu. W tym labiryncie czają się erudycyjne pułapki, które odstraszają odbiorców – bo często najpierw trzeba przeczytać jakąś książkę, albo obejrzeć film, żeby zrozumieć mój obraz. Tak więc te dwie pieczęcie wpływają hamująco na odbiór moich prac, opóźniają też rozwój tzw. „kariery”. Można zatem powiedzieć, że osłabiają siłę mojej sztuki. Jednak z drugiej strony można także powiedzieć, że ją wzmacniają - wytwarzając wybuchowe napięcie między prostacką powierzchnią i ezoteryczną głębią. To napięcie sprawia, że moje prace ciężko skonsumować – zarówno estetycznie, jak komercyjnie. Trudno je oswoić – bardziej przypominają bestie niż domowe zwierzątka, które filister chciałby hodować w swoim salonie (śmiech). I tutaj pojawia się kluczowe pytanie naszej rozmowy – co w blogu archiwizującym rekordy aukcyjne robi artysta, którego potencjał rynkowy jest bliski zeru?

Tu zatrzymamy naszą rozmowę - odpowiedź na pytanie, co w blogu archiwizującym rekordy aukcyjne robi artysta, którego potencjał rynkowy jest bliski zeru już w przyszłym tygodniu. Wtedy też Tomek nas zaatakuje, my się bedziemy bronili. Porozmawiamy o kolekcjonerach, dziennikarzach i rynku sztuki. Zapraszamy

Ilustracje odpowiednio: Niedowiarstwo, akryl na płótnie; Koziołek, akryl na płótnie; W kazamatach, akryl na płótnie

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

no, wreszcie jakiś inteligentny wywiad, a nie te estymacje-sracje... i ogólne patrzenie przez portfel...

rusz pisze...

Trudno nie zgodzić się z przedmówcą , wywiad faktycznie ciekawy i malarz też , może by więcej tego typu ... żeby urozmaicić estymacje ...;)

Anonimowy pisze...

wcale nieciekawy ten malarz :(

Anonimowy pisze...

Rzeczywiście, niezbyt uniwersalne. Pan Kozak jest wybitnym erudytą i znawcą książek. Jeśli nawet w swojej sztuce zawrze koncepty zaczerpnięte z wszystkich przeczytanych przez niego książek, odbiór jego sztuki będzie b. trudny. Pytanie moje: dobrze to, czy źle?
Trochę przyznam rozbolała mnie głowa i nie wiem, czy to dobrze świadczy o moim poziomie intelektualnym, czy też możę mówi nam coś o zbyt hermetycznym charakterze obrazów pana Tomka. No ale właśnie, czy sztuka prosta i fajna jest sztuką nic nie wartą? Czy trzeba znać Benjamina i nade wszystko Nienackiego, żeby oglądać wystawy? Czy artysta musi liczyć się z trudnością rozumienia u odbiorcy?

Krzysztof Masiewicz pisze...

Czy tworząc sztuke artysci powinni myslec o odbiorcy? Raczej nie. Bo jakiego odbiorcę mieć na myśli, dla jakiego tworzyć? Prosze zauważyć jak czesto artyści są zdziwieni interpretacją swoich dzieł. Z taką trudnością w rozumieniu powinni liczyć się krytycy i to do nich chyba powinno należeć "Tłumaczenie". Sęk w tym aby nie był potrzebny kolejny "tłumacz" do krytyka bo zwykły odbiorca straci po drodze cierpliwość. Ja często tracę.

Anonimowy pisze...

jak często artyści są zdziwieni interpretacją swoich dzieł? a jak często artyści są pozytywnie zdziwieni interpretacją swoich dzieł? i jak często artyści są wprost zachwyceni niezrozumiałą interpretacją swoich dzieł?

rusz pisze...

Fak faktem krytycy w Polsce najczęściej suną taką sieką że szkoda gadać i czas na to marnować , to smutne ale w dużym stopniu odstraszają ludzi inteligentnych którzy nie siedzą w temacie od sztuki... szkodzą sztuce niestety , A czy artysta powinien myśleć o odbiorcy, pewnie rózne są możliwości ale jeśli chce sztuką coś przekazywać to logiczne że powinien się zastanawiać nad formą przekazu, i jego odbiorem czyli też odbiorcami , pewnie krytycy są ważni jako tłumacze ale jeśli sztuka nie oddziałuje bez pośrednictwa krytyka to czy to dobrze?

Anonimowy pisze...

Porównanie wystawy z Arsenałem jest chyba mało trafne to była zupełnie inna koncepcja.Wystawa w zachęcie była nudna i typowo muzealna. Właściwie miało być innaczej a wyszło jak zawsze.
Typowa Zachęta.

Anonimowy pisze...

Ten Arsenał to był pastisz sztuki anie sztuka.

Anonimowy pisze...

Czy artysta powinien myśleć o odbiorcy?

Przenieśmy się na terytorium języka (artysta wypowiada komunikat).

Kilka cytatów nieznanego autora Z GL:

...jak się nie jest zrozumianym właściwie, to nie jest się zrozumianym w ogóle.

Trzeba zatem, by być zrozumianym przez innych, mówić tak, by na początek bez przeszkód być zrozumiałym dla samego siebie...

Nie wiem gdzie mogę zobaczyć więcej prac Tomka?