14 marca, 2011

Biennale w Szanghaju w relacji Piotra Tkacza

Kiedy szanghajskie biennale startowało w 1996 roku nie miało silnej konkurencji w regionie, oprócz podobnej imprezy w koreańskim Gwangju. Jednak w następnym roku moda na duże wystawy odbywające się co dwa lata zaowocowała przedsięwzięciami w Busan i Tajpej. W 2003 roku do stawki dołączył Pekin. Dla biennale w Szanghaju momentem przełomowym była trzecia edycja, podczas której po raz pierwszy zaproszono do udziału zagranicznych artystów i kuratorów. Co więcej, nowością było też sięgnięcie po prace zrealizowane innymi technikami niż malarstwo olejne, tuszem czy akwarela.


W zgodnej opinii komentatorów wystawa z roku 2000 była bardzo udana. Na tyle, że kolejne edycje nie były w stanie jej dorównać. Teraz organizatorzy postanowili coś z tym stanem rzeczy zrobić. Być może jednym ze środków był powrót do czysto chińskiego zespołu kuratorów, w którym znaleźli się Gao Shiming, Fan Di'An, Li Lei, Hua Yi. Kolejnym wybór tematu przewodniego: „Rehearsal” (czyli „Próba”), który mógł sugerować przejście na meta-poziom, refleksję nad tym, czym ma być wystawa. W dodatku hasło to można potraktować bardzo dowolnie, tak że zataczane kręgi sensów stają się coraz szersze. Pokazywane prace odwołują się między innymi do takich motywów jak przedstawienie, w ustalonej formie jak np. opera, ale też odgrywanie i odtwarzanie sytuacji historycznych, wcielane się w role, plany, makiety, odwzorowywanie. W cenie jest także zwracanie uwagi na procesualność, która przypomina, że próba jest tylko jednym z etapów na drodze do celu.

Być może właśnie ta wielość i różnorodność odwołań sprawia, że ta spora (rozmiary też mogą być problemem) ekspozycja ma kłopoty z wywołaniem poczucia spójności. Częściej miałem wrażenie, że przechadzam się wśród raczej dowolnie zorganizowanej kolekcji, zbioru mniej lub bardziej intrygujących dzieł, niż że uczestniczę w wystawie, którą ukształtowały kuratorskie decyzje. Co więc pozostaje w pamięci z szanghajskiego biennale?



Przede wszystkim te prace, które w jasny sposób odnoszą się do tematu i jego oczywistych, teatralnych, konotacji. Norweski kolektyw Verdenstreatret zagospodarowuje całą salę ujmującą, oniryczną koncerto-instalacją, niespektakularnym spektaklem, w którym nie ma fabuły, a tylko impresje. Z lekka surrealistycznego posmaku dodaje tytuł: „And All the Questionmarks Started to Sing”. Proste, małe mechanizmy poruszają konstrukcjami z codziennych przedmiotów, które, delikatnie oświetlone, rzucają na ściany powoli zmieniający się pejzaż cieni. Towarzyszy temu spokojna, nieco chłodna, muzyka z laptopa kontrolowana przez mężczyznę siedzącego z boku.
Norwegowie wprawiali w stan kontemplacyjny, natomiast znajdująca się w pobliskiej sali praca Qiu Zhijie The Colorful Laterns in Shangyuan Festival” starała się zaktywizować odbiorcę. Jest trochę tak, jakbyśmy weszli do zagraconej rekwizytorni, gdzie większość dekoracji łączy w sobie elementy naturalne (np. gałęzie) i wytworzone (np. puszki) w obiekty, które można wprawić w ruch przy odrobinie wysiłku. Przedmioty te wiążą się z chińskim świętem (albo są nim inspirowane), które autor wykorzystuje by przesiewać historię w poszukiwaniu jej „genów” - niezmiennych, powtarzalnych ról. Ta warstwa, na szczęście, pozostaje w cieniu i gdyby nie komentarz, to trudno byłoby ją dostrzec (bezpośrednio sugerują ją maski).


W ciekawy sposób z historią pogrywają sobie Guan Wei i Tang Hui. Pierwszy, w „Development Zone”, dowcipnie zwraca uwagę na historyczne uwarunkowania systemów reprezentacji i odwzorowań rzeczywistości, nanosząc na typowe chińskie malarstwo krajobrazowe diagramy, które można by znaleźć w notowaniach giełdowych. Czy różnice dzielące dwie tak odrębne metody patrzenia na świat (i opowiadania o nim, czyli też kreowania go) da się pogodzić? Jeśli tak, to czy ceną będzie ciągłe wrażenie pewnego „zgrzytu”, tak jak na tym obrazie, gdzie czerwone linie zakłócają zielone wzgórza? Tang Hui w swoim cyklu proponuje alternatywne plany zagospodarowania miejskich przestrzeni. W jego wizji na cokołach, zamiast wodzów i męczenników, stoją zwykłe dziewczyny w okularach, nieśmiałe bajkowe księżniczki albo pluszowe misie. Można odczytywać te prace jako komentarz na temat rozdźwięku między tym, co oficjalnie powinno być szanowane, a tym, co docenia się w tajemnicy albo zastanawiać się nad zmianami, jakie zaszły w pojmowaniu i znaczeniu historii dla młodych ludzi.


Tsai Ming-liang zabiera nas do miejsca, po którym nie spodziewalibyśmy się próby – do kina, by zaprezentować nam swój sen (praca nosi tytuł „It's a Dream”). Siadamy w starych fotelach i oglądamy – kino, z którego zostały one przywiezione. A na widowni siedzą ludzie, dokładniej trzy osoby i trudno stwierdzić, czy obchodzi je to, co na ekranie (albo czy w ogóle coś tam jest wyświetlane), bo trochę błąkają się po sali albo przygotowują posiłek. Rzecz jasna, poziom zapętlenia między filmem a sytuacją jest taki, że w pewnym sensie oglądamy samych siebie. Lub projekcję siebie, co można uznać za jeden z podstawowych mechanizmów kina. Moje zastrzeżenia budzi fakt, że „It's a Dream” mocno kojarzy się z pełnym metrażem Tsaia „Bu san” (znanym lepiej jako „Goodbye, Dragon Inn”), a do tego pomysł ze z(a)nikającymi postaciami powtarza podobne zabiegi Apichatponga Weerasethakula. To jednak tylko drobne uwagi na marginesie, które w niczym nie umniejszają siły tego hołdu dla specjalnego rodzaju śnienia, jakim jest oglądanie filmów.
Na koniec chciałbym wspomnieć o dwóch cyklach, których powiązanie z tematem wymagałoby dłuższego śledztwa, ale mimo to same w sobie prace te warte są uwagi. Seria obrazów (fotografia doprawiona malarstwem) Ouki Leele na początek zdumiewa rozbuchanymi kolorami, potem cieszy wyszukanymi kompozycjami, a na koniec dorzuca jeszcze poczucie nieoczywistego piękna. Prace JR niezbyt dobrze czują się we wnętrzach takich instytucji jak muzeum, ich naturalnym środowiskiem jest ulica. Ten cykl pierwotnie to wielkoformatowe wydruki fotografii wiekowych mieszkańców Szanghaju, które pokrywały ściany starych budynków miasta. Na wystawie oglądamy fotograficzną rejestrację, jednak silne przesłanie wynikające ze zrównania, nawet zespolenia, osób i miejsc pozostaje wyraźne.



Czy próba odzyskania świetności przez szanghajskie biennale była udana? Moim zdaniem, nie do końca. Choć może anachronizmem jest pragnienie obejrzenia na pierwszy rzut oka spójnej i jasnej wystawy, która ładnie poprowadzi widza za rękę. Może jesteśmy skazani na mozolne łączenie pojedynczych faktów (dzieł), błądzenie i szukanie. Może wtedy odnaleziony wątek będzie cenniejszy, satysfakcja ze zrozumienia - większa. Wobec wciąż przesuwanej premiery powinniśmy cieszyć się, jeśli zostaniemy dopuszczeni do próby generalnej.

23 październik 2010 – 23 stycznia 2011, Shanghai Art Museum

Piotr Tkacz dla ArtBazaar

Na zdjęciach odpowiednio prace Guan Wei (1,2); Qiu Zhijie (3,4); Tang Hui (5,6)

Brak komentarzy: