09 grudnia, 2011

"Spowiedź umarłego" czyli rozmowa z Adamem Witkowskim

Osoby nie znające Adama Witkowskiego z tej rozmowy mogą wywnioskować, że mają do czynienia z osobą negatywnie nastawioną do świata i ludzi, trudną i w sumie dość ponurą. Nic bardziej błędnego. Adam, z którym współpracowaliśmy przy wydaniu płyty "Samorządowców" (ABR 004) jest artystą wyjątkowo pogodnie nastawionym do życia i bezproblemowym. Innymi słowy - osobą, z którą chce się pracować. Dlaczego możecie wyciągnąć błędne wnioski? Zapraszamy do lektury. Wywiad powstał w ostatnich dniach, a jego pomysł zrodził się podczas imprezy po rozdaniu nagród "Spojrzenia 2011".




Kilka dni temu na swoim blogu Plan Ucieczki dałeś klepsydrę „Koniec sztuki”. Po jakimś czasie ta klepsydra zniknęła. Planowałeś przestać tworzyć sztukę?

Ta klepsydra i tekst jej towarzyszący były on-line zaledwie przez kilka godzin. To, że zniknęły, wynika ze sposobu, w jaki używam własnego bloga - często testuję na nim rzeczy, które chcę wypowiedzieć na głos. Publikuję coś i zastanawiam się, czy mi z tym dobrze czy nie. Świadomość, że ktoś to może przeczytać, daje mi inną perspektywę wobec własnych przemyśleń. Ten post nie przeszedł testu. Doszedłem do wniosku, że nie potrafię jednoznacznie powiedzieć „nie będę więcej zajmował się sztuką”. Taka deklaracja mocno brzmi. Pewnie jednak szybko okazałoby się, że nie potrafię jej dotrzymać. Zwyczajnie nie wiem jak wygląda życie poza sztuką. Urodziłem się w rodzinie artystycznej, wiedziałem czym się chcę zajmować, od kiedy miałem 5 lat. Potem było liceum plastyczne, jeszcze później Akademia, na której teraz uczę. Fakt, że uczę i że zajmuję się również muzyką, z której za nic nie umiałbym zrezygnować, sprawia, że moja deklaracja zaniechania mogła by być zrozumiana opacznie. Dlatego post zniknął. Pojawił się za to inny z hasłem „Pierdole!!! W Gdańsku nie robię!”, którego nie mam zamiaru usuwać!

Do Gdańska jeszcze wrócimy. A co do mojego pytania, to mam wrażenie, że trochę "na okrągło" odpowiadasz. Jakbyś nie chciał szczerze odpowiedzieć. Jesteś sfrustrowany? Czym? Nie masz ochoty już tworzyć sztuki?


Odczuwam od jakiegoś czasu, że w tym temacie dotarłem do muru, którego nie jestem w stanie samodzielnie przejść. Drepczę w miejscu, co może być znakiem, że czas na odwrót i poszukanie innej drogi.
Powodem mojej frustracji jest brak możliwości utrzymania się z własnej twórczości, której poświęciłem większość życia. Istnieje taka ikona artysty, który na jakiejś górze albo w piwnicy tworzy wbrew wszystkim niepowodzeniom, po czym umiera z głodu. Mnie taka wizja nie pociąga. Wydaje mi się być skrajnie nieadekwatna do współczesnych czasów. Osobiście mam wielu kolegów i koleżanek, którzy z powodu braku zainteresowania ich twórczością, porzucili zawód artysty na korzyść innych profesji. W moim przypadku zaistniał jednak pewien paradoks. Polega on na tym, że regularnie jestem zapraszany do udziału w wystawach do miejsc, które powszechnie uznawane są za istotne dla kultury, a mimo to nie mogę traktować tego jako sposobu na utrzymanie. Trwałem w przeświadczeniu, że jeszcze rok, dwa i może ten finansowy aspekt się zmieni. Minął rok pierwszy, rok drugi, trzeci, dziesiąty i rozsądek każe mi zweryfikować własne nadzieję. Chęć do tworzenia, której mi nie brakuje, nie ma tu większego znaczenia.
Z satysfakcją mogę jednie stwierdzić, że nie zapadałem jeszcze na gruźlicę, albo inną romantyczną chorobę, spowodowaną wycieńczeniem organizmu. Mam się całkiem dobrze, bo jestem w stanie zarabiać pieniądze w inny sposób, również poza Akademią Sztuk Pięknych, która zatrudnia mnie na pół etatu. Temat zarobków polskich naukowców, to osobna historia i powód do żartów kolegów z innych krajów.






SAMORZĄDOWCY - Ja | utwór z płyty wydanej przez ArtBazaar Records, klip: Maciej Salamon







SAMORZĄDOWCY w wersji komercyjnej | muzyka: Adam Witkowski, głos: Maja Witkowska

Prawda jest taka, że aby tworzyć, trzeba mieć za co, albo mieć przynajmniej czas, który jak wiadomo - łatwo przeliczyć na pieniądze. Gdyby bazować na funduszach z honorariów i budżetów na produkcje ekspozycji, to można by równie dobrze nic nie robić. Często pracuje się jedynie za zwrot kosztów podróży i nie mówię tu wcale o jakiś domach kultury na prerii, ale o największych państwowych instytucjach w Polsce. Dochodzi czasem do naprawdę kuriozalnych sytuacji – kiedyś na przykład musiałem zapłacić podatek za honorarium z wystawy, którego nigdy nie dostałem.
Składa się to wszystko w proste, czteroliterowe pytanie: „po co?”. Chęci to jedno, a rozsądek drugie. Jest taki film Grupy Azorro, na którym panowie siedzą przy aparacie telefonicznym i wysłuchują propozycji wzięcia udziału w „bardzo prestiżowej wystawie”. Polecam zobaczyć!Znakomicie opisuje rzeczywistość, z jaką w większości mierzą się polscy artyści.
Ze swoimi pytaniami trafiłeś w moment, w którym ja naprawdę nie wiem, co dalej.

No dobrze… To ile sprzedałeś prac w ciągu ostatnich pięciu lat?

W całej swojej artystycznej karierze sprzedałem jeden film do kolekcji CSW w Toruniu. Trzy obrazki malowane smołą sprzedałem Tobie, jeden Krzyśkowi (Masiewiczowi), jeden malutki obrazek na aukcji rok temu. Mogę do tego doliczyć jeszcze rysunek sprzedany na aukcji charytatywnej na rzecz Instytutu Sztuki Wyspa, ale te pieniądze oczywiście nie trafiły do mnie. Nie wiem ile ręcznie rysowanych płyt Samorządowców udało się sprzedać w ArtBazaar Records?



jedna z 66 ręcznie rysowanych okładek do płyty Samorządowców

Sprzedaliśmy na razie 18 ręcznie rysowanych okładek….

O! To jest lepiej niż myślałem! Cieszę się! Czyli zbliżamy się do momentu, kiedy płyta na siebie zarobi. Więc ewentualny zysk jest jeszcze przede mną.
Jeśli dodać do tego wszystkiego film, którego jestem współautorem, kupiony przez Muzeum w Bytomiu, to jest to już pełna lista moich „sukcesów” komercyjnych. Można sumę z tych dochodów podzielić przez ilość miesięcy np. od daty kiedy skończyłem studia, chociaż nie czuję aby to była właściwa cezura. Daje to średnio 75 złotych miesięcznie.

A co z grantami, stypendiami? Są przecież różne alternatywne sposoby utrzymywania się z działalności kulturalnej...

Tak, zgadza się. Trzeba też przyznać, że nie jest z tym tak źle w naszym kraju. Rozmawiałem wczoraj z kolegą, który żyje pomiędzy Izraelem a Polską. Twierdzi, że tam zupełnie nie wspiera się projektów kulturalnych.
Jest jednak pewna pułapka, w którą można wpaść przy korzystaniu wyłącznie z takiego wsparcia. Artysta staje się rzemieślnikiem wykonującym „artystyczne zlecenia”. Traci przez to niezależność myślenia i nie dopuszcza do ryzyka. Wydaje mi się, że tam gdzie wszystko jest opisane, wyliczone z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem - sztuka nie czuje się za dobrze. Za wymyślenie terminu Grant Art chętnie przyznał bym własną nagrodę! Zadziwiające, ilu artystów można przypisać do kręgu Grant Art'u... począwszy od tych, którzy kompletnie nie mają pomysłu na to, co chcą robić i chętnie wykonają cokolwiek w ramach ustalonych odgórnie wytycznych, a skończywszy na tuzach takich Brian Eno, robiący jakieś koszmarne rzeczy w fontannie przy okazji Kongresu Kultury we Wrocławiu. Ja mocno wierzę, że sztuka potrzebuje spontaniczności. Musi być trochę eksperymentem dokonywanym na sobie. Oczywiście możliwa jest „realizacja ciekawego dzieła” na zamówienie, ale praca wyłącznie w ten sposób, prowadzi do wynaturzenia. Przyznam, że nie jestem święty w tym względzie. Nie raz uczestniczyłem w jakimś „projekcie” tylko ze względu na kasę i miłe towarzystwo. Stąd moja wiedza o zagrożeniach, jakie z tego wynikają.
Zasady wolnorynkowe, zakładające, że artysta wytwarza dzieło i ktoś je kupuje lub nie, wydają mi się dużo zdrowsze.

To dlaczego nie związałeś się z żadną galerią komercyjną?

Wydawało mi się, że pierwszy ruch powinien wyjść od galerii, która wie, kogo chce mieć w swojej „stajni”. Czekałem cierpliwie, no i nic. Doszedłem do wniosku, że chyba to, co robię nikogo nie interesuje, jest jakieś krzywe i garbate. Zacząłem uważać, że problem tkwi we mnie. Wtedy przyszła nominacja do Spojrzeń 2011 i pomyślałem, że może jednak się mylę, że przypadkiem się tam przecież nie dostałem. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i zaproponować współpracę kilku galeriom. Efektem był brak efektu - nie dostałem nawet odpowiedzi na maile, nawet od autorespondera. A wiem, że dla żadnej z osób do których pisałem, nie jestem postacią anonimową.
Kiedyś popełniłem tekst, który potem znalazł się w wydanym przez Was przewodniku. Pisałem, e ze względu na kompletny brak sygnału zwrotnego z rynku sztuki, zaczynam podejrzewać, że go w ogóle nie ma, że jest jakimś mitem, w który wszyscy uporczywie wierzą. Przezabawne było wtedy zestawienie na jednej stronie tekstu mojego z tym, co napisał Wilhelm Sasnal.

Pamiętam, że gdy pisaliśmy "Przewodnik kolekcjonera sztuki najnowszej”, Bogna Świątkowska powiedziała mi, że Ty masz trochę inne spojrzenie na rynek sztuki niż to, które my znamy. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie, bo my tu o rekordach Sasnala, Bujnowskiego, nowych projektach Althamera - a tu nieznana nam rzeczywistość. Ale później przeczytałem opracowanie jakiejś fundacji nowojorskiej, z którego wynikało, że średni dochód nowojorskiego artysty to niespełna 30 tysięcy dolarów. Średni, więc ci wielcy rynku mocno zawyżyli średnia zarabiając miliony. Także to nie polska specyfika...

Nie ma w tym nic dziwnego, inaczej oznaczałoby to, że „artysta”, jest najbardziej dochodowym i bezpiecznym zawodem na świecie. To rozwarstwienie i zróżnicowanie cen dzieł sztuki jest chyba podstawą funkcjonowania ich rynku.
Nie wszyscy twórcy to gentelman'i i czasami rozmawiamy między sobą o pieniądzach. Zadziwiające jest, jak wielu ma dokładnie takie same wątpliwości jak ja i jak wielu dotyka taka sama frustracja. Przyjemność bycia w elitarnym klubie sprawia, że wciąż obrabiamy to poletko, choć z finansowego punktu widzenia jest to samobójstwo. Może dlatego, że nie ma innej profesji, która tak bardzo pielęgnuje egocentryzm. To mocno uzależnia. Ten świat wygląda jednak niesamowicie tylko od strony fasady. Dobrym przykładem jest tegoroczne rozdanie nagrody Spojrzenia – przed Zachętą rozciągnięto jakieś czerwone dywany, ustawiono świetlne szperacze i tym podobne gadżety, a wszyscy nominowani wraz z komisją weszli i wyszli po cichu od drugiej strony budynku. Ładnie się to mieni i błyszczy, ale tworzy kompletnie nieprawdziwy obraz.



jedna z 66 ręcznie rysowanych okładek do płyty Samorządowców

Zakładając hipotetycznie, że wygrałbyś Spojrzenia 2011…. Myślisz, że zmieniłoby to coś w Twoim życiu artystycznym? Ja mam wrażenie, że to konkurs bez większego znaczenia dla kariery, mimo że najważniejszy dla młodych artystów w Polsce. Nagroda Turnera to to nie jest, co zresztą pokazują poniekąd późniejsze losy laureatek i laureatów…

Takie gdybanie nie ma sensu. Jest jak jest. Fajnie, że Konrad dostał tą nagrodę, sam mu kibicowałem. Bardzo cieszyłem się z nominacji i w ogóle nie myślałem o zwycięstwie. Nie śledzę też losów poprzednich laureatów. Bez wątpienia nawet taki jednorazowy zastrzyk gotówki jest pożądanym zdarzeniem. Nie mam wątpliwości, że prawdziwym sukcesem jest utrzymanie tego zainteresowania. W pojedynkę trudno uzyskać ten efekt. Poza tym, że dzieło powinno być interesujące, to musi się jeszcze komuś, poza samym artystą, opłacać.
Zgadzam się, że Turner Prize ma się nijak do Spojrzeń. Świadomość tego, czym jest sztuka, też jest zupełnie inna niż w Wielkiej Brytanii. Podejrzewam, że tam fundatorzy nagrody nie obnosili by się z niechęcią do współczesnej „nieprzedstawiającej” sztuki, nawet za kulisami. Tym bardziej śmieszne są te transplantacje do Polski realiów wszelkich dodatków – czerwonych dywanów i telewizyjnego show. Trzeba jednak od czegoś zacząć i chyba należy zwyczajnie wybaczyć te pierwsze pokraczne kroki w kierunku wzorców zachodnich.

A może Twoim problemem jest to, że mieszkasz i tworzysz w Gdańsku – w mieście bez komercyjnej galerii z prawdziwego zdarzenia i bez większych kolekcjonerów?

Takie stwierdzenie w prosty sposób zwalniało by mnie z odpowiedzialności za własny los.
Wydaje mi się, że jestem w stanie zlokalizować źródło mojej porażki. Myślę, że problem polega na zbyt częstym zmienianiu medium i obiektu zainteresowań. Niektórzy nazywają to brakiem konsekwencji. Raz pracuję z Anką, a raz sam, raz zajmuję się malarstwem, fotografią albo instalacją, innym razem dźwiękiem. W samych działaniach audio mam strasznie duży „rozstrzał”. Z punktu widzenia rynkowego to niedobrze. Wiem o tym, ale nie chcę kalkulować i odmawiać sobie robienia rzeczy, które mnie w danym momencie interesują. Kiedyś mój kolega i nauczyciel powiedział coś takiego: „żeby sztuka się sprzedawała, to musi zdychać na oczach widzów”. To niezbyt jasne choć dosadne stwierdzenie oznaczy, że rynek oczekuje od artysty bycia mniej więcej przewidywalnym. Jeśli robisz filmy i zdjęcia z facetami w czarnych butach, to rób je nadal, jeśli rzeźbisz z gumy do żucia, to zajmuj się wyłącznie tym, ewentualnie możesz czasem nagrać wideo z gumą do żucia w roli głównej. Tak jak w każdym innym sektorze rynku - „obrandowany” produkt jest bardziej „chodliwy”. Nie często akceptuje się wariatów, którzy działają w poprzek tej zasady.
Mieszkanie w Gdańsku też na pewno nie ułatwia sprawy. Nie ma co udawać, że Polska nie dzieli się na Warszawę i resztę kraju, chociaż sami warszawiacy w to nie chcą wierzyć. Z Warszawy można co najwyżej wyjechać, ale żeby być zauważonym, najpierw trzeba być docenionym w stolicy. Tak to działa. Jeżeli nie ma się kogoś, kto dba o twoje interesy w centrali, to trzeba się w niej pojawiać osobiście i to maksymalnie często. Żaden mail nie zastąpi rozmowy w cztery oczy – to oczywiste! A więc znów – trzeba mieć na to pieniądze, czas, etc...
Gdańsk, jako model miasta leżącego na prowincji wypada fatalnie. Nie ma tu absolutnie żadnej galerii komercyjnej zajmującej się sztuką współczesną. Nie ma i obawiam się, że nie będzie przez najbliższe 20 lat. Powód jest prosty – poza samymi artystami i kilkoma producentami kultury, brakuje osób zainteresowanych sztuką. Nie ma więc ludzi, których było by stać na zakup dzieł sztuki. Nie ma popytu - nie ma podaży.
Od kilku lat odbywa się jedynie praca u podstaw, próba zmiany nastawienia społeczeństwa do kultury. Są takie festiwale jak Narracje albo Streetwaves, których głównym założeniem jest to aby „sztuka wyszła na ulicę”. Dobrze, że coś się dzieje, ale to jeszcze lata świetlne od standardów, nawet tych warszawskich. Te festiwale wyglądają troszkę jak festyny, takie „mydło i powidło”, w którym brak pogłębionej refleksji nad czymkolwiek.







spot reklamowy z muzyką Adama Witkowskiego

Władzom miejskim niestety marzy się ciągle „gród nad Motławą”, zamiast nowoczesnego miasta, a sam Gdańsk jest obciążony trudnym do zniesienia dziedzictwem Solidarności. Wszyscy wiemy jak wygląda Rok Miłosza albo Rok Chopina - my tu mamy Eon Solidarności, takie midasowe przekleństwo – niemal wszystko, co się robi, nabiera wymiaru politycznego.
W to, że są jacyś kolekcjonerzy – szczerze wątpię. Nie mają się skąd rekrutować. Potencjalni kupcy przyjeżdżają do nas jedynie na wakacje.

A o co chodzi z tym tekstem: „Pierdole! W Gdańsku nie robię!"? Rzeczywiście nie chcesz już robić projektów w swoim mieście?

Przy okazji przyznania pewnej lokalnej nagrody, dowiedziałem się jakie poglądy i ambicje mają osoby zasiadające w jury. Pech chciał, że w jego skład weszło chyba z 15 osób, od dziennikarzy, urzędników aż po artystów. Przekrój gdańskiej inteligencji, osoby z którymi trzeba by współpracować, robiąc tu cokolwiek dalej.
Wszystko opisałem na własnym blogu, jeśli ktoś ma ochotę, może tam zerknąć i przeczytać. Nie chcę się powtarzać. Faktycznie nie mam zamiaru realizować tu już niczego, co nie jest muzyką i pedagogiką. Ta moja decyzja straciła jednak swój „dramatyczny wydźwięk” w momencie, kiedy uświadomiłem sobie, że kompletnie nic nie tracę.

A czy nie kusiło Cię, by zostawić w cholerę sztuki wizualne i na poważnie grać muzykę?

Tak o tym nie myślałem, bo sam dźwięk to dla mnie trochę za mało. Nie mam też wrażenia, abym zajmował się muzyką na „niepoważnie”. Codziennie pracuję z instrumentem, nagrywam rzeczy własne i kolegów. Jeśli jednak rozmawiamy o pieniądzach, to wiedz, że problemy z jakimi borykają się muzycy, są chyba jeszcze większe albo może raczej podobne do tych, które opisuję w tym wywiadzie. Przy czym w świecie muzyki, dotyczy to naprawdę wszystkich i to nawet bardzo uznanych nazwisk. Ludzie nie żyją ze sprzedaży płyt, co można jakoś przyrównać do nie sprzedawania dzieł sztuki przez artystów wizualnych. Nagranie płyty, to oczywiście poważne wydatki, które trzeba finansować osobiście lub ze stypendiów. Płyty się co najwyżej zwracają i są raczej dokumentacją aktywności twórców niż źródłem dochodu. Aby się utrzymać muzycy muszą grać niezliczoną ilość koncertów. Muszą zakładać nowe formacje - bo ile razy można zagrać pod tą samą nazwą w tym samym klubie? To z kolei przypomina sytuację, w której artysta wizualny chciałby utrzymywać się z honorariów za wystawy. Sam kiedyś przemierzałem Polskę wszerz i wzdłuż koncertując gdzie się da. Pochorowałem się dość poważnie od tego i niespieszno mi o ponownego zamieszkania w pociągu. Prawdą jest jednak to, że na muzyce udało mi się zarobić o wiele więcej niż na sztukach wizualnych – mówię tu o muzyce do reklam czy do teatru.

Kiedyś często grywałem też na wernisażach. Ludziom jakoś dużo szybciej przychodzi do głowy, aby zapłacić muzykowi za koncert, niż artyście za wystawę. Nie wiem, czemu tak jest.







GÓWNO - Spowiedź Umarłego | www.gownoband.pl

I to chyba dobra puenta naszej rozmowy. Zgodzisz się ze mną?

Niech będzie taka. Dzięki!

3 komentarze:

karolinaimisiu pisze...

Reklama dźwigniom chandlu:
www.karolinaimisiu.pl

katarzyna t. nowak pisze...

Zgadzam się całkowicie, ja akurat piszę. Też się śmieję, ze tylko suchot brak..Choć nie zawsze tak mi wesoło. Zamiast kolejnej książki, muszę rozbijać się za robotą.

Wojciech Roszkowski pisze...

Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam