29 maja, 2009

Z półki kolekcjonera - „Ludzie, miesto, zwierzęta” – czyli album o Warszawie

Ukazał się, bardzo ciekawie wydany, album artysty ukrywającego się pod pseudonimem miesto. Miesto jest związany z warszawskim viurem, galerią specjalizującą się w kulturze ulicy. Sam jest artystą tworzącym vlepki, malującym na murach i robiącym zdjęcia. Zdjęcia Warszawy właśnie.

Warszawa na zdjęciach miesto wygląda bardzo smutno i szaro – puste przystanki, gołębie, ludzie w tramwaju, blokowiska Bródna i podwórka Pragi. Smutno i szaro ale w jakiś sposób ujmująco. Zdjęcia robione przypadkowo, bez kadrowania, nieostre - niby to wszystko już było ale na chwile rozprasza i wyzwala wspomnienia.

Album wydany w malutkim nakładzie 79 sztuk, schowany w pudełku z velpką. Cena 79 zł.

27 maja, 2009

To tylko sen. A jego kronikarzem jest Bosacki

Klucza do zrozumienia istoty artystycznej Penerstwa można szukać w różnych obszarach. Wskazówki są zawarte min. w animacjach Bąkowskiego, w rysunkach Starskiej czy w projektach Smoleńskiego. Najpełniej, moim zdaniem, widać je jednak w obiektach tworzonych poza świadomością, w medium bardzo odległym sztukom wizualnym a mianowicie w snach doświadczanych przez Piotra Bosackiego.

Na co dzień, a może głównie w dzień Bosaki jest artystą. Artystą multimedialnym tworzącym filozoficzne animacje, obiekty napędzane prądem elektrycznym, lewym kanałem grupy KOT, teoretykiem i twórcą manifestu Penerstwa. Doświadczenia dzienne wykorzystuje do tworzenia snów, które są syntezą doświadczeń penerskich.

Sny Bosackiego zwierają wszelkie elementy istotne dla Penerstwa – absurd, paradoks, głęboką filozofię egzystencjalną czy też silną emocjonalność. Opisują wydarzenia (poznanie dziewczyny z dwoma głowami) lęki (strach przed ciotką, której nie oddał pieniędzy za wynajem), aktywność (ślizg na polędwicy sopockiej) czy też zaburzenia miejsca czasu i akcji (co w sumie jest normalne w śnie). W swoich snach ujawnia nam możliwe obszary interpretacji sztuki Penerstwa – a może ona być tak prosta lub skomplikowana jak zwykły sen.

„Sztuka uprawiana przez członków Penerstwa nie jest bardzo mądrą sztuką dla intelektualistów” przekonuje nas Bosacki w swoim manifeście. Czyżby prosił nas o oddanie się emocjom i energii płynącej z jej odbioru? „I want to believe” plakat z takim napisem wisiał w gabinecie Foxa Muldera agenta FBI z serialu „Z archiwum X”. Agent Mulder poszukiwał dowodu na istnienie obcych. Bosacki jada z nimi polędwicę sopocką. Każdej nocy.

Obiekty senne Bosackiego po raz pierwszy zobaczyć można było w publikacji „Dobre do domu i na dwór’.

26 maja, 2009

Frank Lloyd Wright z klocków Lego? Proszę bardzo...


Fundacja Franka Lloyda Wrighta przygotowała dla miłośników architektury nie lada gratkę. Wspólnie z Lego wyprodukowała pudełka tych słynnych duńskich klocków z modelami najsłynniejszych budynków zaprojektowanych przez tego wielkiego amerykańskiego architekta. Projekt powstał przy okazji retrospektywy Franka Lloyda Wrighta w Guggenheim Museum w Nowym Jorku (wystawa rozpoczęła się 15 maja i potrwa prawie do końca wakacji, czyli do 23 sierpnia).
Dla kolekcjonerów przygotowano 6 pudełek z klockami Lego, z których można ułożyć budynki Lloyda Wrighta - w tym dwa najsłynniejsze – właśnie Muzeum Guggenheima przy 5 Alei w Nowym Jorku (wybudowane w latach 40. I 50.) oraz Dom nad Wodospadem, wybudowany w latach 30. Dla rodziny Kaufamannów w Dear Run w Pensylwanii.

Klocki kosztują 45 dolarów za pudełko i są do kupienia w sklepie przy Muzeum Guggenheima. W naszym przypadku trzeba dodać jeszcze koszty przesyłki do Polski.
A my czekamy na edycję klocków Lego przy okazji retrospektywy Zbigniewa Libery w warszawskiej Zachęcie pod koniec roku. Choć oczywiście, pewnie się nie doczekamy, bo przecież wykonany w 1995 roku przez artystę projekt Lego-Auschwitz wywołał skandal i protest duńskiej firmy (włącznie z groźbą procesu sądowego, do którego na szczęście nie doszło).
Na zdjęciach: kolekcjonerskie wydania klocków Lego z budynkami Franka Lloyda Wrighta oraz projekt Lego Auschwitz Zbigniewa Libery

25 maja, 2009

Aukcja charytatywna studentów warszawskiej ASP

Już dzisiaj, przy wsparciu tygodnika "Przekrój", w Traffic Club przy ulicy Brackiej w Warszawie, otwarta zostanie wyjątkowa wystawa. Studenci warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych zaprezentują swoje prace -- grafikę artystyczną oraz fotografię -- obok uznanych artystów grafików i fotografików. Wystawę zakończy aukcja wszystkich prac, w tym również wspomnianych artystów, którzy bezinteresownie i w geście dobrej woli przekazali je na realizację celu wystawy i aukcji.

Katalog prac już wkrótce na artinfo.pl
Aukcje odbędzie się dnia 6 czerwca o godz. 17:00

Prowadzący Piotr Lengiewicz - Dom Aukcyjny REMPEX wraz z Piotrem Najsztubem i Rafałem Bryndalem. Zapraszamy.

21 maja, 2009

Wyniki naszego projektu badawczego na temat Rynku Sztuki Najnowszej już dostępne.

ArtBazaar w ramach projektu badawczego analizującego rynek sztuki najnowszej, postanowił przeprowadzić badania pilotażowe wśród osób odwiedzających wybrane galerie sztuki w Polsce. Nasze badanie miało na celu zweryfikowanie obiegowych opinii na temat rynku sztuki nowoczesnej w Polsce jak również źródeł zainteresowań sztukami plastycznymi klientów galerii. Chcieliśmy się dowiedzieć, kto odwiedza galerie prezentujące sztukę najnowszą, czy jest zainteresowany kupnem sztuki, jaka sztuka go interesuje i w końcu, jakie ma oczekiwania wobec instytucji pośredniczących w handlu dziełami sztuki.

Badanie zostało zrealizowane na przełomie września i października w 2008 roku w następujących galeriach: Czarna, Heppen Transfer, Leto, Program w Warszawie oraz Pies i w Stowarzyszeniu Starter w Poznaniu. Zastosowano kwestionariusz ankiety indywidualnie wypełniany przez osoby odwiedzające galerie. Uczestnikiem sondażu mógł być każdy, kto odwiedził galerię w czasie trwania badania i wyraził chęć wzięcia w nim udziału. Próba obejmuje 94 respondentów. Mimo, że badanie nie jest reprezentatywne, to mamy nadzieję, że jego wyniki staną się przyczynkiem do rozważań i kolejnych badań.

Wyniki badań w skrócie

· osoby odwiedzające galerie podczas wernisaży to przede wszystkim osoby młode (średnia wieku wynosi 34 lata), z wyższym wykształceniem (ukończone wyższe 67 % badanych, nieukończone wyższe 17% badanych)

· Głównym źródłem wiedzy i informacji o sztuce jest internet wskazywany przez ponad 75% badanych. Prasę wymieniło 33%, radio – 25%, telewizję – 17%.Głównym źródłem informacji na temat kupna i sprzedaży dzieł sztuki jest internet wskazywany przez ponad 60% badanych. Potem galerie i muzea – 50% oraz specjalistyczne magazyny o sztuce i znajomi po 35%.

· 61% badanych kupiło przynajmniej raz w życiu pracę artysty, a 86% z tej grupy osób deklaruje zamiar kupna kolejnej pracy w najbliższym roku.

· Do najczęściej kupowanych dzieł sztuki należy niewątpliwie malarstwo. Prawie 80% badanych najczęściej kupuje obrazy, 60% deklaruje zamiar kupna w najbliższej przyszłości.

· Ponad połowa (58%) osób, które wzięły udział w badaniu interesuje się rynkiem sztuki w Polsce.
· Najważniejszy problem, na który badani zwracają uwagę, wbrew obiegowym opiniom nie jest brak pieniędzy na zakup, ale brak edukacji plastycznej oraz brak tradycji kupowania dzieł sztuki w Polsce. Dopiero na 5 miejscu według respondentów wskazywany jest brak możliwości finansowych kupujących.

· Według 80 % badanych interesujących się rynkiem sztuki uważa, że brak promocji sztuki nowoczesnej w dużym lub w bardzo dużym stopniu utrudnia rozwój rynku sztuki w Polsce.

Zapraszamy na całościowy raport z badań na naszą stronę - http://badaniarynkusztuki.blogspot.com/

Dziękujemy galeriom w których przeprowadzano badania za okazaną pomoc.

20 maja, 2009

Agnieszka Grodzińska w Starcie i w Bęc Zmianie

W Galerii Start trwa do 31 maja wystawa „Nowe rysunki” Agnieszki Grodzińskiej. Agnieszka bierze też udział w naszym projekcie „Nowa fala popierdala”, który można zobaczyć do końca tygodnia w lokalu Bęc Zmiany na Mokotowskiej 65. Z tej okazji Adam Fuss spotkał się z artystką aby porozmawiać o obydwu wystawach. Tekst wywiadu poniżej:

W jakiej technice wykonałaś prezentowane na wystawie prace? Skąd pochodzą zdjęcia na których opierasz swoje ingerencje?

Prace prezentowane na wystawie wykonałam na bazie starych plansz drukowanych w latach 60-tych i 70-tych dla placówek oświatowych. Fotografie te są częścią wielkiego zbioru dotyczącego poszczególnych regionów Polski i w owym czasie służyły do celów propagandowo-dydaktycznych. Wprowadzanie określonych idei poprzez proces edukacyjny jest dla mnie tematem niezwykle interesującym, zawsze bowiem powiązanym z pewną manipulacją czy przekłamaniem.

Jaki chciałaś uzyskać efekt ?

Wyróżniłam konkretne fotografie, które zestawione ze sobą, tworzyły dla mnie spójną historię, a następnie wykorzystałam je jako materiał do wykonania monotypii oraz retuszu akwarelą. Każda z plansz posiadała pod zdjęciem podpis, który informował oraz komentował zdjęcie. Zdecydowałam się na pokrycie całej ramki wokół zdjęcia czarną farbą drukarską (monotypia), aby tym razem działać jedynie na płaszczyźnie wizualnej a nie tekstowej. Formalnie dało to bardzo ciekawy efekt podobny do przybrudzenia węglem. Dzięki jednolitym, ciemnym obramowaniom, zdjęcie jeszcze bardziej się odrealniło, stwarzając niepewność, co do czasu, w którym praca ta została wykonana.

Jaki jest kontekst rysunków? Czemu wybrałaś takie fotografie, co one miały w sobie, że przyciągnęły Twoją uwagę?

Praca z fotografią była dla mnie ciekawym doświadczeniem, ustawiła bowiem całe działanie z zupełnie innej pozycji. Sytuacją startową nie była już czysta kartka, decydujące stały się, zarówno treść fotograficznych obrazów jak i przypisany im kontekst przeszłości. Ponieważ był to druk na papierze, dało mi to możliwość manipulacji zarówno graficznej (monotypia) jak i fotograficznej (retusz). W punkcie tym, ukazały się pewne sprzeczności, które wydały mi sie najbardziej interesujące. Po co idealizować coś, co już z samego założenia zostało uchwycone jako obraz „utopijny”? Zabieg retuszu, stosowany zazwyczaj do upiększenia obrazu, w tym przypadku stał się „zaprzeczeniem poprzez podwójne potwierdzenie”. Może brzmi to dość niejasno, ale można wysnuć istnienie takiej konstrukcji językowej np. z angielskiego podwójnego zaprzeczenia. Mówiąc np. „I dont have any awful pictures” rozumiesz to jako „I have only some nice pictures”. Nie ma jednak przeciwnej konstrukcji językowej. Wydało mi się to o tyle ciekawe w kontekście tych prac, że zmiany dokonane przeze mnie na kadrach „zretuszowanych” uprzednio przez fotografa, byłby właśnie owym podwójnym zaprzeczeniem.

Metafora odwrócenia jest chyba istotą twojej twórczości.

Przedstawione sceny nie mogły przekazywać negatywnych lub choćby niepokojących obrazów. Podwójny retusz, czasem subtelny, czasem agresywny, wprowadził do nich pewien dystans i element ostrożności. Na przykład w rysunku ze spacerującymi po lesie postaciami i dziwnym kształtem na polanie, który przywodzi mi na myśl zarówno mroczne historie wojenne, jak i lądowanie tajemniczych statków.

Ten rysunek jest świetny. Kojarzy mi się pracami Agnieszki Polskiej, ciekawe było by zestawienie waszych prac..

Sielankowe wiejskie pejzaże poprzez swój utopijny charakter, od razu uruchomiły cały ogrom skojarzeń związanych ze szkolnymi lekturami, obrazami, filmami, przedstawiającymi ten temat w podobny sposób. Znaczna część polskiej kultury jest obciążona takim idealistycznym obrazem, tak naprawdę dopiero ruch pozytywistyczny, a następnie rewolucyjny przyniósł pewne zmiany. Serii scen wiejskich przeciwstawione są 4 inne prace. Dwie z nich to portrety, w których widz pewnie rozpozna postaci Karola Marksa i Róży Luksemburg. Każdemu z portretów towarzyszy zdjęcie, również w jakiś sposób wyidealizowane, dobrane raczej według schematu klasycznego podziału „ról społecznych”.

Dzięki temu, idyllicznym scenom wiejskim, została przeciwstawiona równie nierzeczywista scena z fabryki (Marks) oraz urządzony według nowoczesnych wariacji salon mieszczański (Luksemburg). Postacie z portretów zostały „osadzone” w swoich rolach również dzięki wyrysowanym na twarzach napisom.

Twoje prace pojechały na targi Volta Show w Nowym Yorku. Reprezentowałaś tam m.in. wraz z M.Tarkawianem, A.Orlikowską galerię Program.

Prace, które tam pojechały, to rysunki z wystawy „You Know That Old Story” plus parę innych.
To niezwykłe, ale biorąc je ponownie do ręki, nie były by dla mnie tymi samymi rysunkami. Może to dziwnie zabrzmi, ale musisz przyznać, że jest coś niezwykłego w sytuacji, w której zarysowany przez ciebie skrawek papieru oddziela się i żyje własnym życiem. Podróżuje do miejsca, w którym ty sam nigdy nie byłeś, choć zawsze bardzo chciałeś je zobaczyć.

Kiedy odbędzie się zapowiadana wystawa w galerii Program? Co szykujesz na nią?

Wystawa w Galerii Program nie odbędzie się. Tak wynikło z tymczasowego braku miejsca, czasu oraz pieniędzy.

Na początku tego roku zostałaś wymieniona jako jedna z dziesięciu nazwisk na przygotowanej przez Kulturę DZIENNIKA liście artystów najmłodszego pokolenia, którzy dopiero zadebiutowali, a już mogą mówić o sukcesie. Warto śledzić to, co robią - pisał DZIENNIK -, bo z nich będzie się rekrutować artystyczna ekstraklasa najbliższych lat. Jak na ciebie działają takie komentarze? Utrudniają pracę, stwarzają napięcie przy pracy?

Nic nie utrudniają, nie nastąpiły bowiem jakieś gwałtowne zmiany.

Jesteś tegoroczną stypendystką programu Młoda Polska. Na co zamierzasz przeznaczyć pieniądze ze stypendium?

Stypendium pokryje wydatki wystawy, która odbędzie się w czerwcu (w dniach 9-15 czerwca ) tego roku w Galerii Starter w Poznaniu, i która jest zarazem moim dyplomowym projektem. Pod koniec wakacji planuję również wydanie małej książeczki-katalogu, dokumentującej wystawę oraz parę wcześniejszych realizacji.

Co zadecydowało, że postanowiłyście z Natalią Całus założyć tandem „Rżnięty Kryształ”?

Współpraca wyniknęła bardzo naturalnie, z Natalią znamy się od szkoły podstawowej, studiowałyśmy na tym samym kierunku. Myślę, że bezpośrednim elementem założenia grupy „Rżnięty Kryształ” była potrzeba wzajemnego wsparcia, chęci wykonania wielu działań, które trudno nam było podjąć samodzielnie. Łącząc siły, stałyśmy się sobie „sterem i okrętem”; byłyśmy autorkami prac, kuratorowałyśmy własne wystawy, organizowałyśmy sponsorów, pisałyśmy teksty krytyczne.
Decydujące było również to, że obie patrzymy na wiele tematów z podobnej perspektywy, obu nam bliżej do malarstwa niż w inne rejony.

Wspólnie otwieracie się na medium malarstwa, na jego specyfikę wobec nowych mediów..

W pewnym momencie poczułyśmy, że są pewne tematy, które trudno nam pokazać poprzez statyczny obraz, pewnych rzeczy po prostu nie da się zamknąć w jednym kadrze. Niemal w każdej naszej pracy video czy instalacji dominuje konstrukcja czy perspektywa ujęcia kadru jako obrazu malarskiego.
Osobiście, myślę, że każda z nas bardziej ceni sobie techniczną „bezpośredniość” malarstwa, rysunku czy instalacji. W tym przypadku możliwość kształtowania obrazu jest „tu i teraz”, daje natychmiastowe odbicie gestu, który wykonujesz. Nie jest to możliwe, kiedy pracujesz ze sprzętem elektronicznym, którego możliwości w znaczny sposób cię ograniczają. Musisz przeznaczyć dużą ilość czasu, a efekt końcowy może być niezadowalający poprzez coś bardzo prozaicznego i niezależnego od ciebie.




Na obecną chwilę, prezentujemy w Poznaniu naszą nową realizację video pt. „Feliciti Road”, co dalej, czas pokaże...


Kiedy powstała seria rysunków do książki „Nowa Fala Popierdala”, wydawanej aktualnie przez P.Bazylko i K.Masiewicza?

Niestety, seria rysunków, podobnie jak i inne prace z tej książeczki, są z zeszłego roku. Sądzę, że nastąpiły jakieś komplikacje finansowo-produkcyjne i dlatego doszło do opóźnienia. Pomimo, że dziś pewnie chętnie „podmieniłabym” prace na nowsze, to muszę przyznać, że lubię tę serię rysunków, wykonanych specjalnie do tej publikacji. Każdy egzemplarz jest inny od pozostałych, jedno wspólne zdanie, pojawiające się na wszystkich pracach, posiada tyle komentarzy, ile jest egzemplarzy w nakładzie.

Skąd natchnienie do pracy nad tymi rysunkami?

Krzysztof Masiewicz i Piotr Bazylko chcieli, abyśmy „zainspirowali się” obrazem „Nowa Fala popierdala” Ryszarda Woźniaka. Jest to dziwny obraz, jednak dla mnie jego siła tkwi w tytule. W moich rysunkach to właśnie nim się zainspirowałam, przenosząc go na grunt współczesnego rynku, wszelakiego rodzaju rankingów, list, klasyfikacji i podziałów.


Co dalej? Jakie plany na najbliższą przyszłość?

Najbliższe- pokaz prac na targach w Wiedniu (razem z Anią Orlikowską reprezentuję tam Galerię Program), oraz realizacja wspomnianego wcześniej wydawnictwa.



Galeria Start
ul.1 Sierpnia 36a ,Warszawa
Agnieszka Grodzinska "Nowe rysunki"
Wystawa bedzie trwala od 8 do 31 maja 2009
codziennie w godz.10.00-20.00

19 maja, 2009

Z pólki kolekcjonera - _Es zniedźwiedziona wiosna

Warszawski kolektyw viuro wydał katalog towarzyszący wystawie _Esa jaka w kwietniu gościła w przestrzeniach viura przy 11 listopada. Publikacja składa się prawie wyłącznie ze zdjęć przedstawiających miejskie realizacje _Esa oraz kilka szkiców z notatnika artysty. Gdzieniegdzie na peryferiach zdjęć umieszczone zostały wypowiedzi czy też komentarze _Esa.
Muszę przyznać, że ogląda (i czyta) się ten katalog bardzo dobrze. Miśki _Esa są naprawdę zniewalające, rozjaśniają zielonogórskie (głównie) krajobrazy miejskie.
Nakład podobno mikroskopijny tak więc zachęcamy do odwiedzin Viura.

_Es zniedźwiedziona wiosna
Wydawca – Viuro, 11 listopda 22 Warszawa

18 maja, 2009

Spotkanie z prof. Józefem Robakowskim w Krakowie w ramach Miesiąca Fotografii

W sobotę mieliśmy przyjemność być chwilowym gospodarzem jednego ze spotkań w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie. W ramach cyklu (mamy nadzieję właśnie że cyklu ) ArtBazaar prezentuje” odbyło się spotkanie artystą multimedialnym, profesorem Szkoły Filmowej w Łodzi, Józefem Robakowskim. Spotkanie zatytułowane „Potęga Fotografii” miało także wymiar związany z tematyką ArtBazaaru – kolekcjonowaniem Sztuki, gdyż prof. Robakowski jest założycielem Galerii Wymiany, kolekcji stworzonej z darów i wymiany z artystami z całego świata.
Rozmawialiśmy również o tej kolekcji podczas naszego, 2,5 godzinnego spotkania. Dziękujemy bardzo Józefowi Robakowskiemu, jak również łódzkiemu kolekcjonerowi Dariuszowi Bieńkowskiemu za przyjazd do Krakowa, publiczności za to, że tak licznie stawiła się na to spotkanie.

Ale spotkanie z profesorem Robakowski to tylko jeden z elementów majowego Miesiąca Fotografii, którego tematem przewodnim jest w tym roku fotografia czeska (w tym świetna wystawa Miroslava Tichego, a także Jiriego Davida czy retrospektywa ostrawskiego fotografika Victora Kolara. Jest też do zobaczenia Psychoholizm, czyli fotografie Stanisława Ignacego Witkiewicza oraz Portret Podwójny Krzysztofa Wodiczki (obie w Bunkrze Sztuki), Wegee w Muzeum Narodowym, Sedymentacje zmarłego w ubiegłym roku Ireneusza Zjeżdżałki oraz temat zatytułowany Archiwum Centralne. My mieliśmy spotkanie w Galerii Camelot wśród pięknie skomponowanych Fotografii wypadków samochodowych wykonanych przez szwajcarskiego policjanta Arnolda Odermatta.
Pełny program Miesiąca Fotografii w Krakowie można zobaczyć tutaj.

17 maja, 2009

Wernisaż Nowej Fali w Bęc Zmianie

Dziękujemy wszystkim którzy zjawili się na wernisażu Nowej Fali w piątkowy wieczór na Mokotowskiej. Szczególne podziękowania ekipie z Poznania. Tego dnia poznaniacy królowali w Bęc Zmianie i w Leto na wernisażu Magdy Starskiej.

Zapraszamy na Mokotowską 65. Wystawa czynna do 24 maja.
Poniżej kilka zdjęć z otwarcia.


ArtBazaar z Ryszardem Woźniakiem.



Tłumy w siedzibie Bęca - widać przedstawicieli Penerstwa i Zmęczonych Rzeczywistością

Oczekujący na wejście..


Nasz projekt (w klimatach lat 80tych)

14 maja, 2009

"Uważam, że zbawiliśmy polskie malarstwo" - rozmowa z Ryszardem Woźniakiem

Juź jutro w gościnnych przestrzeniach Bęc Zmiany wernisaż naszego drugiego projektu "Nowa fala popierdala" poświęconego Ryszardowi Woźniakowi i latom 80 tym w sztuce polskiej. Dzisaj zapraszamy na rozmowę z artystą.

Rozmowę chcielibyśmy ukierunkować na lata 80., czyli okres, w którym powstała „Nowa fala popierdala”. Okres, który zakończył się wystawą w czerwcu roku 1989.

Chodzi o retrospektywę w Zachęcie?

Nie, o wystawę „Głos przyrody na Solidarność”….

To akcja malarska, trudno nazwać ją wystawą. Nic nie przynieśliśmy ze sobą, tylko farby, ustaliliśmy wcześniej co robimy czyli, że to będzie głos przyrody czyli zwierząt. Po prostu to był płot, który składał się z przęseł. Przęsła były z desek zamocowanych na styk. Każdy z Gruppy mógł wziąć jedno przęsło do opracowania i tak się zdarzyło, że ja namalowałem czerwono-zieloną żabę. Ja wtedy użyłem wizerunku żaby w kilku obrazach na przełomie 1988 i 1989, tych symbolicznych. Paweł Kowalewski chyba łabędzia namalował, Rysiek Grzyb kaczkę i szczupaka. A Jarek Modzelewski nie malował zwierząt, tylko stworzył z karton-papieru anonimową sylwetkę człowieka podnoszącego rękę do góry. Człowieka głosującego.

Nad tymi wizerunkami zwierząt ten człowiek głosujący niejako zamykał korowód zwierząt, przyrody. Nad zwierzętami, na wysokości tych kart do głosowania był duży wyraźny napis w kolorze zielonym lub zielono-czerwonym, to było takie roziskrzone, kolorowe: „Głos przyrody na Solidarność”.


To było na placu Konstytucji przy sztabie wyborczym Solidarności?

Tak, przed kawiarnią „Niespodzianka”. To był wtedy pusty plac między przystankami, a kolumnadą budynków, w których mieściło się biuro wyborcze.

Czy ta akcja miała wymiar polityczny?

Nie, to był głos przyrody na „Solidarność”. Czuliśmy związek z tym ruchem, z „Solidarnością”. Tak się stało, że ta akcja miała aspekt polityczny, ale bez wielkiego teoretyzowania. Żaden z nas nie był zaangażowany w wybory bezpośrednio. Żaden z nas nie miał pomysłu, by działać w polityce. My jesteśmy ludźmi sprzed epoki sztuki politycznej. Na świecie ta epoka zaczęła się wcześniej, a u nas dopiero po zmianie systemowej. A my jesteśmy artystami sprzed tej zmiany. Nie jesteśmy artystami politycznymi. Natomiast tworzyliśmy sztukę nacechowaną silnie politycznie, ale moim zdaniem głównie na samym początku lat 80. Czyli dotyczy to dyplomów Sobczyka i Modzelewskiego przede wszystkim.

Gwiazda pięcioramienna Modzelewskiego wycofana z wystawy dyplomowej i wyskrobane w brudnej czerwonej farbie (różowo-burej) godło Polski Sobczyka to były obrazy zakwestionowane przez szkolną cenzurę. To były prace silnie nacechowane politycznie i potem, jak zbieraliśmy materiały do pierwszej wystawy Grupy w Dziekance, która była planowana na dokładnie pierwszą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, to była to praktycznie najbardziej polityczna wystawa z naszych wystaw. Potem zostało powtórzone w tej drugiej wystawie w Lublinie, dlatego że było na niej wiele tych samych prac uzupełnionych nowymi. Moim zdaniem ja uprawiałem malarstwo zaangażowane politycznie przez dwa lata, to znaczy na przełomie 1982-1983. W 1984 roku zacząłem interesować się sprawami religijnymi, szerszymi, bardziej uniwersalnymi niż ideologia. Natomiast początek to był sprzeciw wobec zwyrodniałego systemu, w którym się wychowywaliśmy. Manifestowaliśmy prawdy o naszej egzystencji. I w tym sensie byliśmy zaangażowani politycznie, ale nie uprawialiśmy sztuki świadomie nacechowanej politycznie, tak jak robią to artyści teraz.

Czy byliście wyjątkowi w tym czasie na uczelni? Chodzi mi o zaangażowanie polityczne…

Byliśmy wyjątkowi w tym czasie chyba w skali Polski z różnych powodów: zdecydowanie przez zaangażowanie politycznie, bo to był okres bojkotu, okres milczenia wielu artystów i takiego wyczekiwania, co się wydarzy, a my w tym czasie pracowaliśmy i robiliśmy pokazy. Pokazy robiliśmy w ten sposób, aby uniknąć narażania miejsc wystawienniczych i ludzi tam zatrudnionych. Robiliśmy pokazy nie wymagające zgody cenzury, czyli takie które trwają od jednego do trzech dni.

Jakie były nastroje na uczelniach artystycznych w okresie Solidarności? Czy studentów to interesowało? Czy nie bali się wypowiadać?

Na ASP nakładał się ferment ogólny związany z Solidarnością,, z tym co się działo w całym kraju. Wielu studentów miało nadzieję, że uda się zreformować uczelnię, że uda się zwiększyć wpływ studentów na edukację. Tą sytuację może opisać ciekawa anegdota. Przez cały okres studiów byłem przedstawicielem studentów w radzie wydziału malarstwa. W okresie tuż przed strajkami ogólnopolskimi w 1981 roku odbyło się walne zgromadzenie studentów. Podczas niego zdecydowaliśmy, że ja, jako przedstawiciel studentów przekażę profesorom postulat, że wszystkie Rady Wydziałów powinny podać się do dymisji. Stefan Gierowski spytał, co ustaliliśmy. Powiedziałem. Nastała cisza, która trwała 20 minut, profesorowie patrzyli w podłogę. Wtedy Stefan jako wytrawny gracz po 20 minutach spojrzał na kartkę z planem rady wydziału i powiedział: „No to przejdźmy do następnego punktu”. Jakby nic się nie stało.

Mieliście żądania polityczne?

Nie, no bo jaką student miał świadomość polityczną? Poza ogólnym myśleniem o zdemokratyzowaniu uczelni, żeby był swobodniejszy dostęp do tego czym uczelnia dysponuje i żeby usunąć autorytet tych profesorów, którzy stracili (naszym zdaniem) kontakt z rzeczywistością, bo to był główny problem.

Gdzie zastało Pana wprowadzenie stanu wojennego? My jesteśmy tym pokoleniem, które nie obejrzało „Teleranka”…

A ja wybierałem się na narty z dziewczyną. W niedzielę rano wyszedłem z domu, żeby pójść na giełdę narciarską „Pod Skocznią”, przy ul. Puławskiej. Poszedłem tam i pierwsze co zauważyłem, koło willi Jaruzelskiego na ulicy Ikara, że było tam pełno wojska. Stały tam SKOT-y, czołg chyba był nawet i żołnierze. To mnie zdziwiło. Zobaczyłem, że giełdy nie ma, ludzi tam nie ma, nawet żadnych śladów na śniegu. Czułem, że coś jest nie tak. Wracając zauważyłem, że na przystanku ludzie czytają obwieszczenie przyklejone do szyby. Po powrocie do domu okazało się że telefon jest „głuchy”.

Jakie były wtedy Pana pierwsze myśli?

Wyjechać z Polski czy nie wyjechać. Przez jakieś dwa lata biłem się z tymi myślami.

Czy powstanie Gruppy było taką terapią na nie wyjechanie?

Ogólnie aktywność była sposobem na życie. Ponieważ dla mnie okres studiów był czasem, kiedy to ja decydowałem, jak intensywnie pracowałem jako student. Zaangażowałem się w działalność koła naukowego, chodziłem na spotkania koła na warszawskiej ASP, praktycznie organizowaliśmy je. Przyjaźniąc się z Pawłem Kowalewskim niejako reanimowaliśmy to koło. Z tego koła później narodziła się Gruppa.

Pamięta Pan swoją pierwszą prace zrobioną po ogłoszeniu stanu wojennego?

Oczywiście. Wydaje mi się, że wielu malarzy miało taką swoją reakcję na wprowadzenie stanu wojennego. Moją reakcją był obraz „Zabieg” z 1982 roku. Jest też inna wersja tego obrazu, który się nazywa „Ćma”. Pomysł był taki, że z łona kobiecego wyskrobany jest orzeł. Aborcja jako gwałt. Jest to manipulacja na polskości, na naszym godle, które nas reprezentuje jako naród. Marek Sobczyk namalował „Gandzię” – portret Jaruzelskiego. A reakcją Jarka Modzelewskiego były chyba dwa odrzutowce. Biały odrzutowiec i czerwony mijają się w locie. Bardzo dobry obraz. Stan wojenny to była trauma, ludzie byli przerażeni. Po ogłoszeniu stanu wojennego dużo ludzi kompletnie sfiksowało. Nie mogli sobie tego wytłumaczyć, co się stało, nie mogli zrozumieć. Wielu wtedy nawracało się na katolicyzm, bo to było najbliżej. U mnie też to widać, to zainteresowanie wątkami religijnymi. Nie czuję się katolikiem ale poszukując domu duchowego przyglądałem się też katolicyzmowi, analizowałem go, próbowałem się dostroić. Czytałem Biblię, chodziłem na msze, poszedłem na pielgrzymkę w 1984 roku. To był stan chorobowy. To było zablokowanie narodu w rozwoju. W roku Solidarności (1980), ludzie poczuli, jak smakuje swoboda. To był fantastyczny czas, bo ludzie się bardzo otworzyli. To nie byli ci sami ludzie, którzy potem byli w stanie wojennym. Może w stanie wojennym ludzie przeszli w otwieranie się w prywatnych kręgach, w mieszkaniach. My postawiliśmy wtedy na karnawał. Postanowiliśmy zaprzeczyć działaniem, temu co się działo w realu.


Przejdźmy do obrazu „Nowa fala popierdala”? Też była reakcją na wojnę polsko-jaruzelską?

Tak, należy do serii zainspirowanej stanem wojennym. Ważne jest, że obraz ten powstał ze świadomości, że to ja jestem źródłem sztuki malarstwa i że nie odwołuję się w nim do niczego co wcześniej widziałem. Był to moment, w którym otrząsnąłem się już z wiedzy zdobytej w pracowni Stefana Gierowskiego. Obraz przedstawia scenę wpadnięcia przysłowiowej „śliwki w kompot” albo „dziwnej krowy na pastwisko, które nie jest zieloną miłą łąką tylko bezmiarem czerwieni”. Ta czerwień jest pełna znaczenia również dlatego, że niektóre flagi mają jej pod dostatkiem. W tym przypadku chodziło mi o osiągnięcie wrażenia, że widzimy flagę Rosji Sowieckiej jednak bez malowania jej dosłownie. Symbol po prawej stronie; palma i księżyc zastępuje sierp i młot. Zwierzę na obrazie reprezentuje wszystkich wypchniętych na scenę wbrew ich woli, kiedy stają nadzy w pełnym świetle, w stanie konsternacji. Ktoś ich wypchnął, ale jest również możliwe, że entuzjastycznie sami wskoczyli tu, z głupoty. Tytuł celowo określa ten stan jako stały, nie wskazując prostego wyjścia.
Pojęcie nowej fali, powstałe w kulturze sytości, dodaje niezbędnej pikanterii i dobrze współpracuje z wulgaryzmem określającym zamaszyste, pełne pasji i energii przemieszczanie się. Jednocześnie przeczuwamy, że ruch w tym obrazie nie musi być jednoznacznym ruchem do przodu. Zróżnicowana czerwień tła wskazuje na dwie odrębne rzeczywistości, które łączy akcja.

Wróćmy do początków Gruppy…

Paweł Kowalewski był dwa lata niżej ode mnie. Jak ja byłem na trzecim roku, on był na pierwszym. W ramach spotkań Koła Naukowego Paweł wykładał na temat rynku sztuki na Zachodzie. Ludzie przychodzili na wykład i nie wiedzieli w ogóle, o czym jest mowa. Jakaś rola pieniądza w sztuce? Nikt nie wiedział o co chodzi. W Polsce farby były tanie, ubrać się nie było w co, na samochód nie było nikogo stać, na aparat fotograficzny czy kamerę też nie. Nie było więc problemu. Malowanie było relatywnie tanim zajęciem, chyba że robiło się to bardzo intensywnie. Nie było knajp, gdzie można było wydać pieniądze. Pamiętam, że za nagrodę semestralną w wysokości 2 czy 3 tysięcy złotych kupowałem całe pudełko po butach farb w szkolnym sklepiku (na ASP działał wtedy doświadczalny zakład produkcji farb artystycznych, który produkował farby). Co semestr to robiłem… Malowało się dużo, to było nasze główne zajęcie.

Jak doszło do powstania Gruppy? Czy to ewoluowało? Czy było to wynikiem spotkań koła studenckiego?

Moim zdaniem tak. Po ukończeniu moich studiów zaczęliśmy spotykać się z Pawłem i ustalać, że robimy wystawy. Tylko zastanawialiśmy się nad formułą. Tutaj się nie zgadzamy. Inaczej to pamiętamy. Ja pamiętam, że byłem zwolennikiem, żeby to nie była formacja stała, tylko żebyśmy my byli aktywistami wystaw, autorami wystaw i idei i dobierali do tych koncepcji ludzi, zapraszali ich, dopraszali.

Natomiast Paweł, według mnie był za tym, żeby wybrać jak najlepszych ludzi, z którymi popracuje się przez dłuższy czas i wtedy zrobi się cykl wystaw. Zaprosiliśmy Jarka Modzelewskiego. W pierwszej kolejności zaprosiliśmy Ryśka Grzyba, a Grzyb zaprosił Włodka Pawlaka, którego ja nie znałem i nie widziałem jego prac. Poznałem go w Dziekance, tuż przed tą pierwszą wystawą.

Sytuacja przed tą pierwszą wystawą wyglądała tak: ja przywiozłem swoje prace, Paweł przywiózł swoje prace oraz Grzyb i Pawlak. Rozstawiliśmy je dookoła galerii pod ścianami. Na to przyszedł Modzelewski z jedną pracą pod pachą, rozejrzał się i powiedział tak: „Kurwa, co ja tu robię?”, ale nie wyszedł. Był totalnie zszokowany..
.
Z czego wynikało to zdziwienie Modzelewskiego?

Nooo zobaczył nasz obrazy...

I co? Nie pasowały mu?

Dla mnie pasowały. On przyniósł pejzaż. Było tam namalowane krwiste niebo. Na jego tle były góry przypominające piłę z czarnymi zębami. Obraz namalowany zaraz po dyplomie. I on w sumie pasował do tych naszych wygłupów. Trzeba pamiętać, że Pawlak nie przyniósł żadnych wygłupów. Pawlak nie był tym Pawlakiem, którym się stał dzięki Gruppie. Jak my go poznaliśmy, to on też uprawiał coś w rodzaju pejzażu, ale syntetycznego i topornego. Malował takie pojedyncze drzewa. Z kolei w pierwszych dwóch wystawach brała udział Ewa Piechowska. Modelka z akademii, która była wymieniona na plakacie jako równoprawny uczestnik wystawy, a wszyscy wiedzieli, że była to osoba chora psychicznie, schizofreniczka.


Trochę jak Józef Tomczyk Kurosawa w grupie Ładnie?

Tak. Oczywiście jej prace były równoprawnie wyeksponowane z naszymi pracami. Ewa malowała buta, króliczka, grób rodziców, dom rodziców i błyskawice na niebie w czasie burzy. Miała kilka takich podstawowych motywów, do których wciąż wracała.

A jak powstała nazwa Gruppa?

Nazwa pojawiła się dopiero około1986 roku. Publiczność przychodząca na nasze wystawy zaczęła nas tak określać. Że my jesteśmy Grupa, ta Grupa, zaczęli nas tak identyfikować z tymi samymi nazwiskami. Robiliśmy oczywiście takie mistyfikacje, że do plakatu z jednej z wystaw dopisana została Stefania Matyśczyk. To jest nazwisko autentyczne, ale postać fikcyjna. To jest koleżanka ze szkoły podstawowej Ryśka Grzyba i dopisaliśmy ją do plakatu dla jaj. Żeby ludzie pytali się gdzie jest ta Stefania i które są jej prace. Robiliśmy różne takie prowokacje. A pierwsza wystawa, to jest ważne, odbyła się w ciemności, to była wystawa nowego malarstwa, naprawdę nowego malarstwa. W galerii zgasiliśmy światła i na solidnym statywie postawiliśmy teatralny reflektor ze smugą światła punktowego. Tym reflektorem sterowało się jak karabinem maszynowym. Ludzie wypełnili galerię po brzegi, tak że wypychali te obrazy, które wisiały w trzech rzędach od podłogi po sufit. Drugie tyle ludzi stało na zewnątrz galerii. Było wrażenie bunkra, nalotu, zaciemnienia. Ludzie nie chcieli wyjść z galerii, powstała tam sytuacyjna wspólnota. Stan wojenny miał to do siebie, że ludzie chcieli się spotykać, chcieli być blisko siebie, chcieli rozmawiać. To dawało poczucie bezpieczeństwa.



Czym była Dziekanka, gdzie mieliście pierwszą wystawę? Już teraz nie istnieje…

To był klub studencki. Galeria, która organizacyjnie należała do szkoły muzycznej. Działała na pograniczu sztuk, organizowała koncerty i wystawy sztuki z wszystkich dyscyplin.

Czy w Dziekance też były problemy z cenzurą?

Tak. Pierwsza wystawa miała się odbyć 13 grudnia 1982, czyli dokładnie w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Jurek Onuch, który tam dyrektorował, obawiał się, że przyjdzie cenzura i zamknie tę wystawę z powodu samej daty. Więc uprosił nas żebyśmy zmienili termin wystawy, byle nie na 13. i ta wystawa trwała 3 dni.
Wystawa odniosła sukces, zrobił się duży szum, rozgłos po całej Polsce. Dowiedział się o wystawie Andrzej Mroczek z Lublina. Ktoś mu powiedział, że są takie chłopaki które malują inaczej, po prostu niszczą malarstwo I on się zachwycił. Uznał, że trzeba to pokazać. Mroczek nas zaprosił do Lublina na wystawę po to, aby pokazać że malarstwo się skończyło. Nie mieli pojęcia, że może z tego powstać nowe malarstwo, jednak wyrastające z symbolizmu, z takich zjawisk jak Jury Zieliński czy Andrzej Wróblewski.

Czy czuje się Pan spadkobiercą Wróblewskiego, tak jak to się często przypisuje Gruppie?

Spadkobiercą nie. Ale malarz nie rodzi się na pustyni… To my znaleźliśmy Wróblewskiego. Poszukiwania źródeł nie zaczęły się od razu. Z jednej strony każdy tego Wróblewskiego zauważył, jako młody wrażliwy malarz uczący się. Ja jako student też na pewno zauważyłem. Natomiast ta praca, jaką wykonali potem Modzelewski i Sobczyk, którzy napisali książkę, obeszli muzea w poszukiwaniu prac, które nigdy nie były reprodukowane, ten wysiłek żeby to teoretycznie ująć, to przyszło później w latach 90.

To było podyktowane moim zdaniem koniecznością zanegowania tych zarzutów, z którymi zawsze się spotykaliśmy w latach 80., że powielamy wzór z Zachodu, Neue Wilde. To jest strasznie niesprawiedliwe i nie ma pokrycia w faktach. We wrześniu 1984 roku Sobczyk i Modzelewski wyjechali do Niemiec, a ja w 1986 roku. Byłem w 1981 w Paryżu miesiąc, ale dzikiej sztuki nie widziałem, tylko punków francuskich obwieszonych plastikowymi łańcuchami, co mnie śmieszyło. Obrazy Neue Wilde zobaczyłem po raz pierwszy w 1984 roku w pracowni Winiarskiego. Wówczas Tomasz Ciecierski wrócił ze stypendium z Niemiec i przywiózł ze sobą rozkładówkę ze Sterna z malarstwem niemieckim. Dużo bardziej wpłynęła na mnie wystawa w Muzeum Narodowym (1980), która pokazywała malarstwo amerykańskie lat 70 , nie to z Nowego Jorku, tylko z prowincji. To była sztuka robiona przez amerykańskich outsiderów, którzy wyjechali, bo nie chcieli rozpychać się na amerykańskim rynku sztuki. To była bardzo ciekawa, zróżnicowana wystawa. Marcia Tucker, krytyk amerykański wybrała tych artystów i napisała tekst. Wydano skromny katalog z tej wystawy. Na wystawie w Muzeum Narodowym pojawiło się kilku czołowych amerykańskich artystów. To były bardzo duże obrazy wielkości billboardu, na których było bardzo mało farby położonej dużymi pędzlami. Lekkie, bez zadęcia, z pomysłem i swobodą. Pamiętam obraz „Insulina”, który zrobił na nas duże wrażenie. To było kwadratowe płótno zamalowane na jeden kolor i na środku płótna 2mx2m znajdowała się 20-centymetrowa sylwetka ulepionego z modeliny człowieka robiącego sobie zastrzyk z insuliny. Takich rzeczy w Polsce się nie widziało.

Patrząc na kalendarium waszych wystaw grupowych widać, że tak naprawdę ograniczały się do Warszawy, Lublina czy Poznania. Dlaczego wystaw nie było na południu czy północy Polski?

W okresie stanu wojennego trzeba było się pilnować, aby nie wystawiać w miejscach skalanych, z ludźmi sprzedajnymi, z trupami. Dużo czasu wówczas poświęcało się na rozmowie czy z danym człowiekiem można pracować czy jest on wiarygodny politycznie. Łatwo można było się wplątać i skompromitować dla drobnej korzyści. Wszyscy wtedy zwracali na to uwagę - i artyści i publiczność. Mroczek był dyrektorem oficjalnego miejsca wystawienniczego BWA w Lublinie. Wszystkie BWA były skrewione prócz BWA Mroczka, który był opozycjonistą. Dlatego tam pojechaliśmy.



Chcielibyśmy wrócić do obrazu „Nowa fala popierdala”. On jest jak sen wariata…

Malując ten obraz, miałem ambicję wypowiadać się na uniwersalnym poziomie. Bardzo mnie zaskakiwało, że ludzie nie rozumieją moich obrazów. Pamiętam, że pokazałem te prace najbardziej zwariowane, z lat 1982-84, Maćkowi Dowgialle i Wojtkowi Tracewskiemu. Wtedy Dowgiałło zapytał mnie, czy nie obawiam się, że uznają mnie za psychicznie chorego? W jakiś sposób brałem to pod uwagę, ale się tego nie obawiałem. Dlatego że przed akademią pracowałem prawie przez rok w szpitalu psychiatrycznym i tam przepracowałem w swoim wnętrzu pojęcie normy. Widziałem chorych lekarzy i zdrowych pacjentów. Rzeczywistość nigdy nie jest taka prosta. Może dlatego było mi łatwiej. Intrygująca była gra na granicy. To co Marek Sobczyk tak ładnie nazwał później „poszerzaniem perspektyw czystości”. Aby to zrobić trzeba zaryzykować, stanąć na granicy normalne/nienormalne.

Cała Gruppa działała wtedy na granicy normalne/nienormalne…

Tak. Moim zdaniem Gruppa reprezentuje to, co po latach zostało określone jako sfera „in between”. Tylko niestety w Polsce to pojęcie pojawiło się jako moda teoretyczna wobec sztuki instalacyjnej, a nie malarstwa. Przypomnę jednak cicho, że my już w latach 80. „instalowaliśmy” malarstwo. Choćby nasza pierwsza wystawa w „ciemności”. Od początku podchodziliśmy do malarstwa w sposób otwarty. Nie mówiliśmy, że to jest kapliczka i bezpośrednie przedłużenie Matejki. Tak, Gruppa to było działanie w tym obszarze pomiędzy.


„Nowa fala popierdala” to jeden z wielu przykładów zwariowanych tytułów malarstwa Gruppy. Skąd one się brały?

Mieliśmy swój metajęzyk w Gruppie. Stąd te tytuły. Poza tym, nie zapominajmy, że Włodek Pawlak jest też poetą. Ryszard Grzyb również. Pamiętam, jak rozpoczęły się „herbatki z konfiturami” – spotkania u Andy Rottenberg, to ona kompletnie nie nadążała za nami na początku.

Byliśmy jak ludzie żyjący w izolacji, którzy tworzą swój własny język. Taką mieliśmy więź ze sobą. Bardzo się przyjaźniliśmy. Sobczyk się bardzo przyjaźnił z Modzelewskim, uważał go wtedy za wielkiego mistrza. Ja w pierwszej fazie bardzo przyjaźniłem się z Pawłem Kowalewskim, a później z Ryśkiem Grzybem. Te nasze spotkania to były wydarzenia – z tego się rodziły pomysły na obrazy. Na przykład obraz Ryśka Grzyba „Szlifierz nocnych diamentów” wymyśliliśmy jadąc nocnym autobusem, gdy dowcipkowaliśmy na temat onanizowania się. Ja potem namalowałem pracę na papierze - „Ja i Grzyb – nocne spotkanie szlifierzy diamentów” – to powstało po tym, gdy zobaczyłem jego obraz.

Ale jak Gruppa się spotykała w szóstkę, to był obecny nie tylko ten element fascynacji i przygody intelektualnej, ale również było iskrzenie, element odpychania. Na przykład Marek Sobczyk nie cierpiał widoku Pawła Kowalewskiego malującego. Sobczyk miał skłonność do malowania na kolanach, budowania jakiejś misji świątynnej, a Kowalewski tu sobie radia słuchał, tu pomazał, potem poszedł zrobić herbatkę, wrócił, znów trochę pomazał. Sobczyk tego nie cierpiał. Jak były akcje wspólnego malowania, to zawsze były kłótnie. Wspólne obrazy powstawały wtedy tylko w duetach; ja-Sobczyk, Sobczyk-Modzelewski, ja-Grzyb.

Czuje Pan teraz, że uczestniczył Pan w czymś dużym, historycznym?

Tak, zdecydowanie. Ja uważam, że zbawiliśmy polskie malarstwo. Naprawiliśmy je, skorygowaliśmy. Skorygowaliśmy błąd modernistyczny. Tego jeszcze dzisiaj nikt nie przyzna, bo modernizm jest teraz modny. Taki błąd modernistyczny popełnił mój profesor Gierowski – zredukował środki malarskie nadmiernie, przestał być uniwersalnym artystą. Nie można wypowiedzieć się o świecie malując prostokąciki i kwadraciki. Trzeba dołożyć jeszcze to coś. Trzeba mieć ładunek duchowy. Sztuki wybitnej nie można zrobić samą spekulacją.


Czy dzisiaj miałby sens pokazania Gruppy ponownie?

Nie. My nie mamy ze sobą kontaktu w ogóle. To była grupa sześciu liderów. Jesteśmy zbyt różni. Każdy z nas miał zbyt silne jednostkowe aspiracje. Różni członkowie Gruppy w różnych okresach pełnili rolę takiego spoiwa. Żeby się sześciu spotkało, musiał być jakiś katalizator, jakieś koło zamachowe. Był taki okres, że tym kołem byłem ja i Grzyb. My dwaj jechaliśmy na Ursynów i dotąd siedzieliśmy Sobczykowi na głowie, aż się uporał z rodziną i potem wspólnie jechaliśmy do Pawlaka na Żoliborz. Modzelewskiego też trzeba było wyciągać, gdyż miał już małe dziecko. Ale też impulsy przychodziły z zewnątrz – propozycje działań, wystawy. Wtedy musieliśmy się spotkać i porozmawiać o tym.
Teraz już tego nie ma i nie ma Gruppy.

Na zdjęciach prace Ryszarda Woźniaka:

cielę
postać.
autoportret z markiem
zielony
kain i abel
zwarcie
nowofalowy portret Jurija Andropowa
montaż głowicy(Nadieżdie Mandelstam)
dzieweczko wstań
porozmawiajmy
lećmy na Hawaje

13 maja, 2009

ArtBazaar prezentuje - spotkanie z Józefem Robakowskim

Trwa już Miesiąc Fotografii w Krakowie 2009, a my chcieliśmy zaprosić Was w sobotę na spotkanie w ramach tego festiwalu. Otóż w Galerii Camelot i Galerii Fundacji Imago Mundi, przy ulicy Św. Tomasza 17 już w sobotę o godzinie 15 odbędzie się spotkanie z cyklu „ArtBazaar prezentuje: Potęga fotografii. Spotkanie z Józefem Robakowskim – artystą, kolekcjonerem, twórcą Galerii Wymiany”.
Serdecznie zapraszamy. Galeria Camelot & Galeria Fundacji Imago Mundi, ul. św. Tomasza 17, sobota 16 maja, godzina 15.
Pełny program Miesiąca Fotografii w Krakowie można zobaczyć tutaj

12 maja, 2009

Pierwsza publikacja 40 000 Malarzy

Dla tych, którzy zastanawiali się, co jest przyczyną utrzymującego się milczenia ze strony jednego z redaktorów Obiegu, Kuby Banasiaka mamy dobre wiadomości. Kuba wraca i to w w dużym stylu jako twórca i założyciel wydawnictwa 40 000 Malarzy.

W swoistego rodzaju misji jakie stawia przed sobą 40 000 Malarzy można przeczytać - „Pragniemy, aby wydawane przez nas książki opisywały, a w konsekwencji współtworzyły najciekawsze nurty dzisiejszej sztuki. To dlatego obszar naszych zainteresowań wyznaczają nie tylko klasyczne teksty naukowe i popularnonaukowe, ale także wywiady-rzeki z najciekawszych osobowościami współczesnej sztuki, wybory tekstów wybitnych krytyków, teoretyków kultury i artystów oraz opracowania zbiorowe. Będziemy współpracować z instytucjami sztuki, artystami, krytykami i kuratorami, tak aby katalog wystawy stał się czymś więcej, niż tylko rutynowym produktem instytucji sztuki. W czasach, w których książka może być wystawą, a kurator redaktorem, pragniemy wydawać także pozycje z pogranicza dyscyplin takie, które wykraczają daleko poza zwyczajową prezentację tekstu i ilustracji. Jesteśmy również świadomi, że ciągle istnieją obszary współczesnej sztuki, które nie zostały należycie opisane i chcemy to zmienić.”


Pierwszą publikacją wydawnictwa będzie książka Adama Mazura „Kocham fotografię”. Teksty składające się na Kocham fotografię to zapis przemian, jakie dokonywały się w obrębie polskiej fotografii na przestrzeni ostatniej dekady. Autor omawia najgłośniejsze wystawy, klasyczne książki, które z wieloletnim opóźnieniem wreszcie ukazały się po polsku, pisze o początkach rynku aukcyjnego, w końcu analizuje twórczość poszczególnych fotografów zarówno klasyków, jak i artystów współczesnych (m. in. Józefa Robakowskiego, Anety Grzeszykowskiej, Mikołaja Komara, Tadeusza Rzący, Zuzy Krajewskiej, Wojciecha Wieteski, duetu Zorka Project). Kwestionuje przy tym podział na fotografię artystyczną i rzekomo nieistotną resztę (np. fotografia mody czy fotografia dokumentalna), który pokutuje jeszcze od czasów piktorializmu. Wybór tekstów uzupełniają rozmowy z najwybitniejszymi polskimi fotografami (m. in. z Józefem Robakowskim, Wojciechem Prażmowskim, Andrzejem Świetlikiem).

Książkę Kocham fotografię będzie można kupić przedpremierowo już w tym tygodniu w Krakowie i Łodzi w ramach trwających tam festiwalów fotografii. Oficjalna premiera w czerwcu.

Godny zauważenia jest też świetny design okładki.

11 maja, 2009

Wiedeń bardziej udany dla polskich galerii, ciekawe kolekcje

Przede wszystkim wyjaśniła się kwestia „efektu weekendu” w Wiedniu – rzeczywiście sprzedaż w ostatnie dwa dni targów była w polskich galeriach zdecydowanie wyższa niż w poprzednie dni i wydaje się, że większość z nich może zaliczyć wyjazd na VIENNAFAIR jako udany.
Jako udany debiut na targach VIENNAFAIR mogą zaliczyć również dwie galerie z innych państw Europy Środkowej – litewska galeria Tulips&Roses oraz P.A.R.A.S.I.T.E ze Słowenii.
Tulips&Roses, mająca swoją siedzibę w Wilnie zaskoczyła minimalistycznym wystrojem stoiska i bardzo ciekawymi pracami międzynarodowej grupy artystów, w szczególności jednak Liudvikasa Buklysa i Gintarasa Dzidziapetrisa.
Prace tego drugiego artysty galeria będzie pokazywała również na targach LISTE w Bazylei. Z kolei na stoisku pochodzącej z Ljubljany galerii P.A.R.A.S.I.T.E można było znaleźć kolaże Senji Iveković, która w zdjęcia modelek reklamujących ekskluzywne kosmetyki wkleiła opisy przemocy w rodzinie, każdej modelce przypisując jedną historię.

Wracając jeszcze do prac innych polskich artystów obecnych na stoiskach galerii zachodnich, warto wspomnieć dwa stoiska galeryjne – galerię Naecht St.Stephan z Wiednia oraz carliergebauer z Berlina. Ta pierwsza pokazywała obrazy Adama Adacha oraz prace Agnieszki Kalinowskiej. Z kolei na stoisku berlińskiej galerii widać było obrazy dwóch artystów: Tomka Kowalskiego (obrazy w cenach od 4 do 18 tysięcy euro)
i Przemka Mateckiego. Oba obrazy tego drugiego artysty galeria sprzedała (jeden kosztował 5,5, drugi 7 tysięcy euro). Jeden z tych obrazów został kupiony do kolekcji belgijskiej, a drugi kupił kolekcjoner z Polski.

Jednak VIENNAFAIR w tym roku to były nie tylko targi. Organizatorzy, by przyciągnąć publiczność zorganizowali wizyty w ciekawych kolekcjach – udało mi się trafić do dwóch z nich – bardzo różnych, ale obu niezwykle ciekawych.
Pierwsza z nich to kolekcja notowanej na giełdzie firmy Verbund – największego w Austrii producenta i dystrybutora energii elektrycznej, w większości, co ciekawe, wytwarzanej z wody. Kolekcja jest bardzo młoda, jest tworzona dopiero od 2004 roku. Tworzy ją trzech kuratorów, którzy wybierają bardzo konkretne prace, tak, aby znakomicie one ze sobą korespondowały. Nie jest ważne medium, ale widać, że duży nacisk położony jest na fotografię. W siedzibie firmy, na jej korytarzach, organizowane są wystawy tematyczne. Obecnie trwa wystawa „Double Face”, która dotyka problemu tworzenia, niszczenia i zamiany osobowości. Sama nazwa wystawy bezpośrednio odnosi się do terminu w języku angielskim określającego materiał mogący być używany po obu stronach. Wystawa jest znakomita – zestawia prace uznanych artystów, takich jak Nan Goldin, Cindy Sherman, Francesca Woodman, David Wojnarowicz czy John Stezaker, którzy zajmowali się tworzeniem nowej osobowości, z pracami takich młodych artystek jak Kolumbijka Laura Ribeiro czy Aneta Grzeszykowska (oczywiście obecna projektem „Untitled.Film Stills”). Wystawa jest wyjątkowo przemyślana, chodząc po korytarzach firmy i oglądając prace widzimy, że żadna z nich nie znalazła się tu przypadkowo. Znakomicie „rozmawiają” ze sobą, czasami w sposób dosłowny – przywołajmy tu „Autoportret” Davida Wojnarowicza i późniejszy portret ciężko chorego na AIDS artysty wykonany przez Nan Goldin. Co ciekawe, wystawa nie jest zbiorem najlepszych prac w kolekcji – mimo że Sammlung Verbud ma prace z cyklu „Untitled Film Stills” Cindy Sherman, pokazał tylko projekt Anety Grzeszykowskiej, a prace Sherman pochodziły z dwóch znakomitych wczesnych projektów z 1976 roku, w których artystka wcielała się w pasażerów autobusu i morderców. Niestety nie można było w siedzibie firmy robić zdjęć. Chodząc po korytarzach Verbund i obserwując, jak ta trudna i często szokująca sztuka znakomicie prezentuje się w siedzibie firmy pomyślałem o tym, jak niewiele przez ostatnie 20 lat powstało w Polsce kolekcji korporacyjnych i , generalnie, jak mało odważne są te, które w bólach powstały.
Zupełnie innych charakter ma kolekcja Essl, mieszcząca się w Klostenburgu pod Wiedniem. Założona przez Agnes i KarlHeinza Essl, współwłaścicieli firmy Baumax, mającej supermarkety budowlane w całej Europie Środkowej i Południowo-Wschodniej. Kolekcja budowana jest od lat 70., od końca lat 80. stała się kolekcją międzynarodową (dziś ponad połowa prac to prace artystów nieaustriackich). W 1999 w Klostenburgu otwarto publicznie dostępną siedzibę kolekcji w budynku zaprojektowanym przez austriackiego architekta Heinza Tesara. Cała kolekcja liczy ponad 6 tysięcy prac, w większości malarstwa i jest jedną z najciekawszych kolekcji współczesnej sztuki austriackiej. W olbrzymich magazynach Muzeum, które mieliśmy możliwość również zwiedzić, można dostać „oczopląsu”. Kolekcja Essl jest też znana z tego, że poszczególnych, wybranych (można powiedzieć „ulubionych”) artystów kolekcjonuje naprawdę dogłębnie – tak by na podstawie prac z tej kolekcji można byłoby prześledzić całą karierę danej artystki czy artysty. Dość powiedzieć, że Georga Baselitza, jednego z właśnie ulubionych artystów, mogliśmy obejrzeć obrazy rozwieszone na sześciu wysokich na pięć metrów i szerokich na 10 metrów kratach. Oczywiście obrazy powieszone były z obu stron krat!
Kolekcja jest doskonale opisana, publicznie dostępna, a więcej szczegółów na jej temat można znaleźć tutaj.

O wystawach w 18 galeriach wiedeńskich oraz o wystawie Pawła Althamera w Secession jeszcze w tym tygodniu.

09 maja, 2009

Kiepskie humory (wiekszosci) galerzystów na VIENNAFAIR

Stosunkowo puste stoiska targowe, mało ludzi, trochę sprzedaży, trochę rezerwacji i wyczekiwanie na „najazd” kolekcjonerów w kończący targi VIENNAFAIR weekend – tak w skrócie można nazwać pierwsze trzy dni trwania piątych już targów sztuki najnowszej w Wiedniu.
Do historii odeszły czasy, gdy prace sprzedawały się pierwszego dnia targów i przez kolejne galerzyści nudzili się odpowiadając, że większość prac jest już sprzedana. Teraz kolekcjonerzy decydują się zdecydowanie dłużej, przychodzą, oglądają prace po kilka razy na stoiska poszczególnych galerii. I zapowiadają, że ostateczną decyzję podejmą pod koniec targów.
W chwili, gdy piszę te słowa, już z powrotem w Warszawie, właśnie sobotni dzień się rozpoczyna i zobaczymy, czy nadzieje się spełnią. W końcu to pierwsze targi w Wiedniu od rozpoczętego jesienią na naprawdę głęboką skalę kryzysu na rynku sztuki najnowszej.
Na pewno zmienił on wiele – jako pierwsi odpłynęli klienci kupujący sztukę najnowszą, bo to jest „modne”. Oni, w ciężkich czasach zrezygnowali jako pierwsi. Nie przyjechało w tym roku też zbyt wielu kolekcjonerów z USA i to również ma wpływ na sprzedaż.
Kryzys oczywiście spowodował obniżenie jakości ofert galerii – wystawiają w większości „bezpieczne” malarstwo czy rysunek, jest dużo małych, tańszych prac – ale to już jest obecne na targach od jesieni.
Artyści też zainteresowali się tematem pieniędzy czy problemów gospodarczych i społecznych wywołanych kryzysem gospodarczym.
Widać to było co jakiś czas na VIENNAFAIR, a w szczególności na stoisku stworzonym przez sześć budapeszteńskich instytucje sztuki najnowszej – m.in. Ludwig Muzeum czy Mucsarnok Kunsthalle, które na wspólnym stoisku stworzyły wystawę na temat pieniędzy i kryzysu. Csaba Uglar wydrukował własne pieniądze „50 sociali”, które można było kupić i w ciągu pięciu lat płacić nimi za prace artysty. Lilla Boros-Lorinc pokazała obraz z sumą kredytu, który była winna bankowi w momencie rozpoczęcia kryzysu gospodarczego – oczywiście obraz można było kupić właśnie za tę sumę (w forintach, oczywiście).
Z kolei Judith Fischer stworzyła prace na papierze z wymalowanymi „naklejkami” z ceną „99 euro”. To stoisko to też dowód na to, że kryzys również dotyka samych artystów.
Złowieszczo wyglądał na stoisku poznańskiej galerii Pies napis wykonany przez Łukasza
Jastrubczaka „THE END” podtrzymywany przez pompowane przez artystę balony. Można było kupić zdjęcia z performance artysty z wypuszczeniem na wolność tego napisu za 800 euro za sztukę (ed. 3). Był też film, wykonany na podstawie gdy Playstation, w którym Rapid Wiedeń grał przeciwko Rapidowi Wiedeń. W dwóch meczach padły następujące wyniki 0:0 oraz 2:0. Praca, w edycji 5 sztuk, kosztowała tysiąc euro. Dużo droższa była fotografia szwajcarskiego artysty Pirmina Bluma (4,5 tysiąca euro, unikat) oraz przykuwającą dużo uwagi widzów rzeźba Tomasza Mroza wraz z wideo (cena 7 tysięcy euro).

Na brak sprzedaży nie mogła narzekać galeria Żak/Branicka, która pokazywała fotografie i wideo Agnieszki Polskiej, obrazy Michała Jankowskiego, rzeźby Kasi Fudakowski oraz prace na papierze Yane Calovskiego, a także termogram Józefa Robakowskiego.
Sprzedawały się fotografie Polskiej z cyklu „Milicjanci i złodzieje”) (ed.5, po 600 euro za sztukę), filmy (m.in.ostatni egzemplarz filmu „Kalendarz”, ed. 5, po 2 tysiące euro za sztukę), a także obrazy Michała Jankowskiego (od 1900 euro za obraz). Agnieszce Polskiej niewątpliwie pomógł również udział w zbiorowej wystawie „Qu'est-ce que c'est dégueulasse”, otwartej podczas targów, a kuratorowanej przez Adama Budaka.
Film Polskiej „Ćwiczenia korekcyjne” (znany z wystawy w MSN) był tam jedną z najciekawszych prac.
Z kolei Anna Orlikowska ze swoimi „modernistycznymi” projektami piwnicy i bunkra Jozefa Fritzla, odtworzonymi na podstawie relacji internetowych, trafiła do gazety targowej. Oba modele tej pracy galeria Program sprzedała (po 1800 euro za sztukę), jak również duży rysunek Mariusza Tarkawiana (3200 euro).
Program oferował również rysunki i obrazy Agnieszki Grodzieńskiej (od 350 euro).
Stoisko galerii Leto słychać było z daleka dzięki grającej bombie, skonstruowanej przez Konrada Smoleńskiego (cena 3800 euro, unikat). Oprócz tego dużą furorę robi „nora” Wojtka Bąkowskiego z filmo-slajdowiskiem „Idziesz ze mną? Gdzie? W dupę ciemną” (cena 5 tysiecy euro) oraz „tablicą komiksową” (1500 euro). Leto sprzedawała także wypełnione materiałami wybuchowymi piłki lekarskie Smoleńskiego (tysiąc euro), obraz i rzeźbę Radka Szlagi (odpowiedni 4300 i 2300 euro) oraz fotografie Maurycego Gomulickiego. Do soboty galeria miała jedną rezerwację na fotografię Gomulickiego.
Na stoisku Czarnej królowały ceramiczne rzeźby Olafa Brzeskiego z cyklu „Sztuka jest przemocą” (po 4500 euro) oraz obraz Sławka Pawszaka (3,5 tysiąca euro).
Dużym zainteresowaniem cieszyły się też historyczne prace z lat 70. Teresy Gierzyńskiej oraz film „Jak się robi obrazki” Ani Okrasko.

Lokal_30 pokazał kuratorowany box, w którym od razu rzucała się w oczy rzeźby: Anny Baumgart „Bobowniczka” oraz „Pocałunek” Zuzanny Janin z serii rzeźb wykonanych przy użyciu waty cukrowej (ta praca została wstępnie zarezerwowana). Były również obrazy Karoliny Zdunek i Małgorzaty Szymankiewicz. Lokal pokazywał także codziennie inną pracę wideo – gdy odwiedziłem stoisko, obejrzałem bardzo dobry nowy film Tomka Kozaka „Song of Sublime” (będzie go można obejrzeć w warszawskim CSW 21 maja).

Na stoisku debiutującej na targach Simonis Gallery można było zobaczyć malarstwo Cyrila Barrarda oraz rysunki Haliny Kliem.

Jako ostatnią należy wymienić galerię Heppen Transfer, która pokazała wideo absolwentki Kowalni Marty Kossakowskiej (ed. 5, tysiąc euro), kotarę ze źródłem światła Bartosza Muchy (800 euro), rysunki Zofii Gramz (od 450 do 800 euro) oraz obrazy i figury ceramiczne Henrietty Varju.
W centrum stoiska galerii stał klęcznik przerobiony przez słowacką artystkę Ilonę Nemeth za ikeowskiej komody „Malm” i dlatego praca nosi tytuł „Malm-In” (egzemplarz 2 z 3, cena 8,5 tysiąca euro).
Dodatkowo Henrietta Varju została zaproszona przez Pawła Althamera do zmiany ogrodu na tyłach słynnej galerii Secession w centrum Wiednia, gdzie Paweł Althamer ma wystawę. Cztery rzeźby, jak skarżyła się artystka i właścicielka galerii, zniknęły z parku dość szybko, zostały tylko „flagi” z materiału, też regularnie zrzucane przez wiatr.

Ale o wystawie Althamera, o innych ciekawych galeriach na targach w Wiedniu (w szczególności jednej litewskiej), o polskich artystach w innych galeriach, o specjalnym programie „curated by”, zorganizowanym przez 18 największych wiedeńskich galerii, a także o wizycie w dwóch zupełnie różnych, ale niezwykle ciekawych austriackich kolekcjach (kolekcja Verbund i kolekcja Essl) – o tym wszystkim w poniedziałek. Zapraszam!